Marta czy Maria, czyli nasza rodzina a dom idealny

Pod koniec lata pisałam o tym, że chciałabym wprowadzić zmiany w sposobie prowadzenia domu. Chciałam stworzyć kojącą, uładzoną przestrzeń, w której jemy razem ciepłe posiłki, słuchamy muzyki i planujemy weekendowe wyjścia. Temat Was zaciekawił, więc do niego wracam, choć z  dość nieoczekiwanymi wnioskami.

***

Od dłuższego czasu odczuwałam potrzebę zmian. Męczyło mnie to, że nasze mieszkanie ma mało przestrzeni do przechowywania; a ponieważ mój mąż i córka lubią odkładać wszystko tak, by było pod ręką, i są niepoprawnymi chomikami o świetnej pamięci (nie sposób czegokolwiek pozbyć się z domu niepostrzeżenie), wciąż gdzieś leżą jakieś rzeczy. Prócz tego chciałam opracować sensowny grafik sprzątania, ustrukturyzować wspólnie spędzany czas  tym bardziej, że córka we wrześniu poszła do szkoły, i nie byłam pewna, jak sobie z tym emocjonalnie poradzi – i sprawić, by było nam jeszcze przyjemniej wracać do domu i spędzać w nim czas.

Przestrzeń

Inspiracją dla mnie były rady Blanche Garcia, projektantki z programu „Hotelowe rewolucje”, które już przytaczałam we wpisie o wakacjach w domu, a które można streścić w czterech punktach:

  1. uporządkuj mieszkanie, żeby wyglądało harmonijnie;

  1. ozdób je narzutami, pledami, kwiatami, albumami;

  1. używaj swoich najlepszych rzeczy: dobrej pościeli, porcelany, ręczników;

  1. zadbaj o estetyczne detale, które sprawiłyby Ci przyjemność w wynajmowanym apartamencie, ale na które w domu brak Ci czasu: pachnące kosmetyki kąpielowe, świece zapachowe, wodę podawaną w karafkach.

Z punktami 2-4 nie jest źle. Ze względu na upór mojego męża, który zbyt wiele czasu spędził niegdyś w pokojach hotelowych, by chcieć odwzorować ten rodzaj estetyki we własnym mieszkaniu, przytulność zawsze weźmie u nas górę nad gładką instagramową sterylnością, ale udało mi się stopniowo wymienić ręczniki, włączyć do codziennego użytku biały serwis, którą kiedyś dostałam, i wymienić kilka rzucających się w oczy przedmiotów codziennego użytku na ładniejsze. Przewracał oczami, ale w końcu wszystkie zmiany zaaprobował.

Sprzątanie

To była walka, dramat i łzy. Moje dziecko najchętniej udawałoby, że sprzątanie jej nie dotyczy, mąż, który na etapie przedślubnym dzielnie sprzątał, najchętniej daleko by od tego uciekł (ale bez zatrudnienia kogoś do sprzątania, które to rozwiązanie i mnie się nie podobało), i długo nam zajęło wyjście z tego impasu. Z powodów wychowawczych nie chciałam brać na siebie sprzątania całego mieszkania, ani tym bardziej udawać, że mieszkanie „sprząta się samo” wtedy, kiedy jestem sama w domu. Po wielu rozmowach doprowadziłam do tego, że oboje pomagają mi w sensownym zakresie, a mąż (który ma sporo innych obowiązków) nawet bez marudzenia.

Musiałam uznać, że nie wygram walki z nieporządkiem, ale wolę to, niż sterylny dom i bezustanne kłótnie z rodziną.

Zauważyłam też, że sprzątanie jest ściśle związane z moją kondycją psychiczną. W moim domu rodzinnym pełne (!) sprzątanie domu robiliśmy dwa razy w tygodniu (żadne z moich rodziców nie pracowało od ósmej do szesnastej), i długo się tego trzymałam.

Pominięcie sprzątania wiązało się u mnie ze spadkiem nastroju i tym, że w oczy kłuł mnie kurz; dopiero niedawno zauważyłam, że jeśli jestem w dobrej formie psychicznej, to fakt, że mieszkanie nie jest wysprzątane na błysk, wcale mi nie przeszkadza.

Teraz sprzątamy w soboty, ze sprzątaniem podtrzymującym (kuchnia, łazienki, kluczowe powierzchnię płaskie) w środku tygodnia. Odkurzam codziennie (moje koleżanki z pracy zgodnie twierdzą, że jestem nienormalna...) bo ze względu na moją alergię prawie nie mamy w domu dywanów. Kiedyś używaliśmy robota sprzątającego, ale w którymś momencie uznałam, że szybciej jest mi odkurzyć samej, niż zebrać wszystko z podłogi.

(Historia prawdziwa: znajomy znajomej, Wenezuelczyk, poszedł że swoją polską dziewczyną na terapię – nie mógł zrozumieć, dlaczego w sobotę, dzień zasłużonego odpoczynku i lenistwa, w nią wstępuje demon sprzątania.)

Podczas każdego sobotniego sprzątania, o ile czas pozwala, staram się sprzątnąć któreś z miejsc, których  nie uwzględniam w regularnym grafiku. W pierwszą sobotę miesiąca mogą to być szafki kuchenne (plus wyciągnięcie na światło dnia resztek do wykorzystania w nadchodzącym miesiącu). W drugą – lodówkę, w trzecią –  łazienkę z uwzględnieniem wszystkich ścian (mam specyficzne kafelki) i mroczne zakamarki w pokoju dziecka, w czwartym – okna, garderoba lub balkon. 

(Odnośnie do okien: jesienią umówiłam się na kawę z kolegą że studiów, i przez sporą część czasu zachwycaliśmy się naszymi myjkami do okien – on ma Kärchera, ja Viledę. Uwielbiam ją i czuję, że skończy się tym, że kupię drugą końcówkę ściągającą wyłącznie do szyb i luster, a pierwszej będę używać do kafelków.)

Wspólne jedzenie

O ile sprzątanie jest mi potrzebne do normalnego funkcjonowania, i przychodzi mi z dużo większą łatwością niż wiele innych rodzinno-domowych zobowiązań, to za gotowaniem nie przepadałam nigdy. Po latach zrywów przeplatanych moim moralniakiem z ulgą przyjęłam obecny układ – w tygodniu my z mężem jemy w pracy (on ma teraz bardzo dobrą kantynę), córka w szkole, w weekend gotuje on, ja wtedy, kiedy chcemy zjeść coś, co wychodzi mi lepiej.

Najwyraźniej jednak gdzieś kołatało się we mnie przekonanie, że powinniśmy przynajmniej próbować jeść jeden spokojny posiłek razem. Chciałam włączyć w plan dnia zróżnicowane śniadania i ciepłe kolacje. Okazało się jednak, że mój mąż (który jest kochanym i dobrym facetem, kategorycznie twierdzącym, że nie żyję w patriarchacie), nie lubi ciepłych kolacji. Gdybyście jednak chciały przeprowadzić eksperyment u siebie w domu, polecam Real Fast Food Nigela Slatera, a jeśli kiedyś trafi Wam w ręce książka o śniadaniach z serii „Le Cordon Bleu. Kuchnia domowa”, także ją – kiedyś dawno temu pożyczyłam komuś mój egzemplarz na wieczne nieoddanie i nie odtworzyłam, a teraz ceny cienkich książek z tej serii są kompletnie zaporowe.

Różne języki miłości

Moja próba pozornie zakończyła się niepowodzeniem, ale po raz kolejny zrozumiałam, że żyję z ludźmi innymi ode mnie, i muszę się pogodzić z tym, że wolą moje towarzystwo i emocjonalną dostępność od porządku, który jest dla mnie o wiele, wiele łatwiejszy do ofiarowania. Staram się być bardziej słuchającą, uważną Marią niż ładzącą rzeczywistość, ale nieobecną Martą; chcę dać im to, co im potrzebne.


Jeśli myślisz, że ten wpis może się komuś przydać, będę wdzięczna, jeśli podzielisz się nim na Facebooku – sharing is caring :-) Dziękuję!


Zdjęcie tytułowe: Loli Clement, Unsplash.

Komentarze

Popularne posty