Recenzja: "Warsztaty stylu" Marii Młyńskiej (Ubieraj się klasycznie)

Update po ponownej lekturze: w tej metodzie jest siła. Bo kobieta, która zna siebie na tyle, że a) wie, co na niej działa, b) wie, jaką historię chce o sobie opowiedzieć, strojem i zachowaniem, c) jest w tym autentyczna, d) używa najmniejszej koniecznej liczby środków – to kobieta kontrolująca własny wizerunek. Jeśli robi to nieobsesyjnie, i ma wartościowe wnętrze, ma do dyspozycji użyteczne narzędzie.

***
Z jakiegoś powodu, kiedy tylko zobaczyłam na blogu Marii (niewymagającym przedstawiania Ubieraj się klasycznie) informację, że wychodzi jej książka, pomyślałam, że absolutnie muszę ją kupić, zrecenzować, i że będzie to proste i przyjemne. Otóż nie do końca.

I nie chodzi o to, że książka Marii ma jakiekolwiek niedociągnięcia. Jest porządnie napisana, dopieszczona edytorsko (zauważyłam jedną literówkę, choć czytałam bez szczególnego nabożeństwa i coś mi mogło uciec), i bardzo atrakcyjna od strony wizualnej. Po prostu to, co łatwo przechodzi mi w porcjach po jednym wpisie, kiedy czytam bloga, w formie książkowej robi się nieco przytłaczające. A tym czymś jest założenie, że czytelniczki chcą nie tylko wyrażać swoją osobowość przez strój, ale że chcą to wyrażanie siebie cyzelować, doprowadzać do perfekcji, traktować jako swego rodzaju obowiązek. Rozumiem, że zaraz może paść kontrargument, że przecież nie każdy musi czytać bloga i kupować książkę – ja zrobiłam to dlatego, że szanuję Marię i chciałam jej poprawić cyferki sprzedaży, bo należy jej się to za wszystkie rzeczy, które na jej blogu przeczytałam – ale trudno mi zgodzić się z tym, że akurat tego rodzaju autoekspresja jest czymś, co powinno dla mnie priorytetem (mam wrażenie, że w tym miejscu mam coś zupełnie innego, mianowicie imperatyw budowania wizerunku siebie jako osoby kompetentnej, co jest dla mnie ważne jak młot dla Thora).

Być może kiedy komuś jest trudniej, kiedy robi to Jerzy Tyrmand albo Frida Kahlo, dążenie do absolutnej ekspresji ‘ja’ nabiera głębszego wymiaru, ale w naszych czasach to często niepotrzebne stawianie często zupełnie niepowalającej indywidualności na piedestale. I nie do końca trafia do mnie argument, że szukając sposobu na wyrażenie siebie, wzbogacamy siebie, trafiając na nowe rzeczy, które mogą nam się podobać, bo to klasyczne „najpierw masa, potem rzeźba”. I kiedy już pokłóciłam się z tą książką, mogę przejść do tego, co w niej najlepsze, dobre, i takie sobie.

***
Najbardziej w tej książce podobały mi się fragmenty wykraczające poza kwestie stroju i stylizacji, a zahaczające o poziom otoczenia. Maria uświadamia czytelnikom, że można próbować wprowadzić w życie styl ulubionej książki lub filmu, zastanowić się nad tym, jakie przedmioty mogą go doń wprowadzić. Od siebie dodam, że rozumiałabym ‘przedmioty’ nie tylko jako ozdoby czy rekwizyty, ale bardziej jako przedmioty kluczowe do wprowadzenia w życie pewnych rytuałów, czynności pozwalających odtworzyć atmosferę, na której nam zależy, i sposób, w jaki chcielibyśmy się czuć.

Tu może przydać się lista mój klimat, która pozwala nam zidentyfikować i zebrać nasze pozamodowe inspiracje, na przykład: 
  • „filmy, teledyski, reklamy (Przeminęło z wiatrem, filmy Davida Lyncha, latynoskie seriale, teledyski z lat osiemdziesiątych, reklamy perfum Yves Saint Laurenta)
  • pogoda, sposób wypoczynku (czyste, intensywnie błękitne, letnie niebo, après-ski)
  • kraje i regiony, ich specyfika (kultura Japonii, atmosfera Riwiery Francuskiej, polski folklor)
  • wystrój wnętrz (eleganckie i funkcjonalne wnętrza luksusowych hoteli, przytulny wystrój angielskiej chaty, połączenie drewna z wyrazistymi kolorami, zapach skórzanych mebli i cygar)
To, co nie przekonuje mnie na poziomie szlifowania przekazu, jaki niosą nasze ubranie i stylizacja, trafia do mnie na poziomie dbania o otoczenie. Maria pisze:
„Należy podejmować drobne działania, aby wydobywać piękno z codzienności. To mogą być tak prozaiczne rzeczy jak podanie śniadania w nieszablonowy sposób, dodanie do typowej fryzury kolorowej gumki czy ułożenie w inny sposób książek na regale. To są małe, na pozór nic nie znaczące zmiany, które z czasem stają się naszym dobrym nawykiem.”
„Styl jest dla mnie jak puzzle. Niech mają tysiąc elementów. Miejsce w którym mieszkamy, obejmuje siedemset elementów, a nasz długopis to zaledwie jeden element. I co z tego, że na tę chwilę nie możemy zmienić pozostałych sześciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu części, mimo że nam nie odpowiadają. Mamy siłę sprawczą, żeby decydować o tym jednym kawałku, i tego powinnyśmy się trzymać.”
Za przydatny uważam rozdział czwarty, „uniform” – omawiający to, jak zbudować charakterystyczny dla nas strój poprzez dobranie podstawowych ubrań, okryć, dodatków i biżuterii, oraz – co kluczowe – makijażu i sposobu stylizacji. Przy okazji zdałam sobie sprawę z tego, że od dawna duże wrażenie robi na mnie swoją pozorną prostotą, siłą i klarownością „uniform” Caroliny Herrery, jeden z kilku wspomnianych w książce.
© Getty Images
Sporo obiecywałam sobie po rozdziale dziewiątym, zatytułowanym „spójność”. W nim Maria pisze o tym, jak na postrzeganie nas wpływa nasze zachowanie wśród ludzi (postura, mimika, głos, gestykulacja), cechy postawy i charakteru (pewność siebie, maniery, erudycja, sposób wypowiadania się, reakcja na stres) oraz nasze otoczenie. Rozdział jest trochę rozdmuchany, ale myślę, że potrzebny jako lusterko do przystawienia do miejsc, którym tak naprawdę najchętniej byśmy się nie przyglądali.


Cieszę się, że Maria podkreśla, że ważny jest dla niej dress code i ubieranie się stosownie do sytuacji.

Na plus oceniam zachętę do głębszego spojrzenia na ludzi, których styl robi na nas wrażenie – dobrze jest starać się dostrzec, co sobą reprezentują, czego z ich osobowości możemy chcieć dla siebie.


***
Letnie emocje wzbudzają we mnie:
  • Rozdział trzeci, „Ramy”, zawierający porady tyczące wyboru elementów odzieży będących „naszymi klasykami” – mogą to być np. „sportowe buty, inspiracja filmem z lat osiemdziesiątych i zielona szminka – wszystko, co stanowi dla ciebie podstawę i kwintesencję twojego stylu.” 
  • Rozdział szósty, „Znaki rozpoznawcze” – w gruncie rzeczy przyjemny materiał o akcentowaniu stylu, ale znów zawierający zdanie „…mają być utożsamiane tylko z nami i mają mówić, kim jesteśmy (jeśli rozpatrujemy naszą tożsamość wyłącznie w kategorii stylu)” – brr. 
  • Rozdział ósmy, „Kolory”. Tu nie mam żadnych zastrzeżeń odnośnie treści, bo Maria przez lata zajmowała się analizą kolorystyczną – nie bez powodu rozdział ósmy jest najdłuższym w książce – i potrafi o tym fantastycznie pisać. Po prostu jako stała czytelniczka bloga wiem, co i jak.

***
Na minus oceniam:
  • Przewijające się w książce rozdmuchanie. Rozbicie wszystkiego na listy rozwijane w pojedynczych akapitach oddzielonych sporym światłem. Przykład – w rozdziale pierwszym („Inspiracja”) autorka bardzo dokładnie tłumaczy, jakie cechy charakteru trzeba mieć, żeby umieć korzystać z inspiracji, i omawia wszystkie możliwe źródła, z których możemy ją czerpać.
  • Nacisk na egocentryzm, którego potrzebujemy, żeby zdefiniować swój styl (słowa autorki). 
  • Omawianie rzeczy oczywistych – w rozdziale piątym, „Prostota”, Maria omawia przykłady prostych ubrań; w rozdziale siódmym, zatytułowanym „Atuty”, znajdziemy garść zdroworozsądkowych porad o samoakceptacji i standardowe magazynowe porady dotyczące akcentowania atutów twarzy i sylwetki (w rodzaju „gdy strojem zwracasz uwagę na biust, nie akcentuj jednocześnie nóg”).
  • Zeszyt ćwiczeń, który w ramach gratisu (po porównaniu z ofertą popularnych księgarni online – dość drogiego) dostajemy, jeśli zamówimy książkę na stronie wydawnictwa. Obiecywałam sobie po nim więcej, a po części jest lekko sparafrazowanymi ćwiczeniami z książki.
***
Podsumowując: lektura nieobowiązkowa. Można przeczytać, ale raczej na początku drogi, albo póżniej – jako sposób na stanięcie w prawdzie, czy nasz sposób bycia czy kreacja otoczenia jest spójna z tym, jak chcielibyśmy (pozwalać innym) się postrzegać. 

Komentarze

Popularne posty