Czego słuchałam w styczniu


Wiem, dawno nie było wpisu o muzyce – w dużej części dlatego, że zasubskrybowałam na YouTube kanał Relax Music, który dostarcza mi muzyki lekkiej i przyjemnej, głównie bossa novy i soft jazzu, w sam raz do pracy lub prasowania. O tym, jak bardzo miła i przyjemna jest, przekonałam się, kiedy córka spytała mnie, co to za muzyka, i zaczęłam opowiadać jej o jazzie.

– Taki prawdziwy jazz jest mniej uporządkowany – powiedziałam. – To znaczy, nuty składają się w całość, ale trzeba na nie popatrzeć z odległości, dłużej posłuchać, żeby to zobaczyć.

Dzieć domagał się przykładu muzyki nieuporządkowanej, i dostał to:


Skubaniutka, przesłuchała hardbopowy album Theoloniousa Monka (Piano Solo, 1954) z autentyczną fascynacją, nie dając się namówić na powrót do – przyznaję – dość bezpłciowego soft jazzu. Ja wprawdzie dostawałam lekkich drgawek, bo Monk średnio komponuje mi się z prasowaniem w słoneczny weekendowy poranek, ale za to duma rozpierała mnie, że ha.

Dużo frajdy za to sprawił mi w tym miesiącu album „The Private Life Of A Private Eye” („Życie prywatne detektywa”) Enocha Lighta & The Light Brigade z 1959. To dramatyczna, żywa (big band!) i stylowa muzyka, opowiadająca w utworach o tytułach takich, jak „Kryjówka Harry'ego”, „Bombowa blondyna” czy „Życie w pożyczonym czasie” historie z życia prywatnego detektywa rodem prosto z noir. Może nie dla każdego, może nie w każdej chwili, ale smakowite.


Jeśli lubicie spokojniejszą muzykę i cudowny kontrabas, który robi swoje, a wokół niego szurają, śpiewają i wspinają się inne instrumenty, polecam Wam „Waltz for Debby” (1961) Bill Evans Trio. Historia albumu jest tragiczna, gdyż dziesięć dni po zarejestrowaniu albumu podczas koncertu na żywo, w wypadku samochodowym zginął Scott LaFaro, dwudziestopięcioletni kontrabasista zespołu, uznawany za jeden z największych talentów powojennego jazzu. Mimo przedwcześnie przerwanej kariery zdążył grać m. in. z Buddym Morrowem, Chetem Bakerem i Stanem Getzem; warto go posłuchać.


Na koniec pogodny, jasny album Chet Baker Quartet ‎„No Problem” z 1980 roku. Pogodny i jasny zwłaszcza, gdy zdamy sobie sprawę, jak pokomplikowane (w dużej mierze na własne życzenie) było życie człowieka nazywanego za młodu „księciem jazzu”, piosenkarza i trębacza, mistrza łagodnego i miękkiego tonu.



Miłego słuchania i pięknego tygodnia Wam życzę!

Zdjęcie tytułowe: William Claxton, „Chet Baker, Dreaming”, Hollywood, 1954.

Komentarze

Popularne posty