Wystarczająco dobra pani domu

Zacznijmy dziś od historycznej ciekawostki – autentycznego planu dnia amerykańskiej gospodyni domowej z lat 60. (z dziećmi w wieku szkolnym):
6:00 - 6:30 obudzić się, umyć
6:30 - 7:00 obudzić dzieci, zrobić im śniadanie
7:00 - 7:15 zjeść śniadanie
7:15 - 7:30 ubrać się
7:30 - 8:30 odwieźć męża na stację kolejową
8:30 - 12:30 pojechać do domu, po drodze załatwiając sprawunki (w razie potrzeby), posprzątać kuchnię, pościelić, zrobić pranie i sprzątnąć łazienki (codziennie), przygotować obiad (do późniejszego podgrzania)
© Anne Taintor
12:30 - 13:00 lunch
13:00 - 15:00 szycie (ubrania, zasłony, obrusy itp.), prasowanie lub wolontariat w szkole
15:00 - 15:30 gimnastyka
15:30 - 16:00 drzemka
© Anne Taintor
16:00 - 16:30 wziąć prysznic, przebrać się
16:30 - 17:00 podać dzieciom obiad
17:30 - 18:30 odebrać męża ze stacji
18:30 - 22:00 podać kolację mężowi, zabawić go rozmową, poczytać gazetę lub książkę, zmówić różaniec. (Wolk)
© Anne Taintor
Myśl pierwsza: łatwo mogę sobie wyobrazić gorsze życie.
Myśl druga: gdzie czas na ogarnianie przygotowywania dzieci do szkoły?!
Myśl trzecia: Jezu, nie wytrzymałabym tego. Nawet biorąc pod uwagę problemy z dziećmi, choroby, wizyty rodziny, przyjęcia, spotkania ze znajomymi i okazjonalne przebieranki, które trzeba było uskuteczniać, by zatrzymać męża przy sobie, przy mojej konstrukcji psychicznej wyszłabym oknem.

Tę rzeczywistość amerykańskich matek-pań domu opisała Betty Friedan w wydanej w 1963 roku „Mistyce kobiecości” (bardzo polecam pierwszą recenzję pod linkiem). Friedan pisze nie tylko o kobietach, którym doskwierało bliżej niezdiagnozowane Coś („problem bez nazwy”), ale o całym systemie, który bardzo skutecznie – przy użyciu mediów, reklam, systemu edukacji, a nawet architektury – na nowo stworzył po wojnie zawód „gospodyni domowa”, by ściągnąć kobiety z rynku pracy i stworzyć z nich idealne konsumentki. (Odnośnie rynku pracy – żywo pamiętam, jak na początku poprzedniej dekady w prasie zachodniej, a potem u nas, pojawiła się fala artykułów pośrednio i bezpośrednio zachęcająca kobiety do pracy na pół etatu. Okazało się, że był to ważny zwiastun nadciągającego kryzysu ekonomicznego.)

Kobiety miały przede wszystkim odczuć wagę swojej nowej roli; powojenna amerykańska gospodyni domowa miała czuć się kimś innym od swojej matki. Miała być kompetentna (do życia małżeńskiego i rodzinnego przygotowywały ją specjalne kursy), wprawiona w gospodarowaniu domowym budżetem, a co najważniejsze – na własne życzenie dociążająca się na wszelkie możliwe sposoby. Fascynujące są fragmenty cytowanych przez autorkę badań przeprowadzonych przez zespół Instytutu ds. Badań Motywacji prowadzonego przez Ernesta Dichtera:
Jednym ze sposobów, dzięki któremu pani domu podnosi swój prestiż, pełniąc funkcję sprzątaczki we własnym domu, jest korzystanie ze specjalnych produktów do specjalnych czynności (...) Zamiast użyć jakiegoś uniwersalnego środka czyszczącego, pani domu jeden produkt stosuje do prania, drugi do mycia naczyń, trzeci do czyszczenia ścian, czwarty do mycia podłóg, a piąty do czyszczenia żaluzji itd. Dzięki temu nie czuje się jak niewykwalifikowana robotnica, lecz jak prawdziwy inżynier, ekspert.
Drugą możliwością podniesienia własnej pozycji jest robienie wszystkiego po swojemu  można wcielić się w rolę ekspertki, wymyślając własne sztuczki handlowe (sic!). Na przykład pani domu może zawsze dodać odrobinę wybielacza do całego prania, nawet kolorowego, żeby rzeczy były naprawdę czyste! (...)
fragment poradnika z epoki
Pomóż pani domu „uzasadnić niewdzięczne obowiązki, które na siebie wzięła, tworząc dla niej rolę obrończyni rodziny – pogromczyni milionów mikrobów i zarazków” – radzili autorzy raportu. „Podkreślaj to, że jest podporą rodziny (...) pomóż jej być raczej ekspertką niż służącą (...) pokaż, że w pracy domowej liczą się wiedza i umiejętności, a nie mięśnie i monotonny, nieustanny trud” (Friedan, 294-5).
Dla rozwoju amerykańskiej gospodarki ważne było to, że sfrustrowane kobiety kupowały więcej i mniej krytycznie. Robiły to, by zagłuszyć poczucie niepokoju, podkreślić status zawodowy małżonka, móc testować nieustająco pojawiające się na rynku nowości, ale także dlatego, że – jak zauważyli analitycy – zakupy dawały im poczucie przynależności, uczestniczenia w życiu społecznym. Nie bez powodu był to czas skokowego rozwoju centrów handlowych i domów towarowych. 

W dalszej części książki Friedan opisuje, jak sprzedawane kobietom jako ratujące je od trudu sprzęty gospodarstwa domowego de facto generowały większą ilość prac domowych:
Nowoczesnej amerykańskiej pani domu pranie, suszenie i prasowanie zajmuje znacznie więcej czasu, niż jej matce. Jeśli ma elektryczną zamrażarkę czy mikser, gotowanie zajmuje jej więcej czasu niż kobiecie, która nie ma sprzętów gospodarstwa domowego usprawniających pracę (...). Jeśli jest się posiadaczką elektrycznego miksera, trzeba zrobić zeń użytek; przyrządzenie purée z kasztanów jadalnych, rzeżuchy i migdałów według wymyślnego przepisu zabiera więcej czasu niż upieczenie kotletów jagnięcych na ruszcie. (323)
Autorka przytacza też wyniki badań sfinansowanych przez Michigan Heart Association z Uniwersytetu Wayne, według których kobiety pracowały ponad dwukrotnie ciężej, niż powinny’  ze względu na przyzwyczajenia i tradycję, trwoniąc energię na zbędne ruchy i dodatkową krzątaninę (333).

Dlaczego kobiety to sobie robiły? Dlaczego – ponieważ wszystko, co robimy sobie, robimy swoim najbliższym – robiły to swoim rodzinom? Dlaczego nadal, w jakimś stopniu, to robimy?

Aby mieć poczucie, że domowa praca jest ważna i widoczna (a nie zauważalna tylko wtedy, kiedy jej nie wykonamy); żeby zachować twarz przed dziećmi, a nie być tylko mamą, która robi 'nieważne' rzeczy, czyli sprząta i gotuje; żeby móc opowiedzieć znajomym z przedmieścia lub Facebooka, że odkryłyśmy nowy produkt; bo producenci żywności i chemii szantażują nas zdrowiem naszej rodziny; by dać ujście niewykorzystywanej w pracy biurowej i domowej kreatywności; żeby mężczyzni mieli więcej miejsc pracy;  żeby nikt nie powiedział nam, że staramy się nie dość.

Z okazji Dnia Matki życzę sobie i Wam – matkom i niematkom, pracującym poza domem i głównie zajmującym się domem – żebyśmy wszystkie, robiąc pulpeciki i ścierając mydło na płatki, zostając w pracy po godzinach i piekąc wegańskie pasztety o szóstej rano, piekląc się, że nie możemy kupić ekologicznego mięsa i myjąc schody, spędzając w pracy kolejny weekend i kupując wypasiony mikser, dzięki któremu nie tylko ukręcimy domowy majonez, ale też zmielimy własną mąkę  miały świadomość tego, kto tak naprawdę korzysta na tym, że staramy się bardziej, niż wystarczająco. Zaskakująco często bowiem nie jesteśmy to ani my same, ani nasza rodzina. 

***
Jeśli myślicie, że komuś, kogo znacie, mógłby spodobać się ten tekst, proszę, podeślijcie mu go, albo podzielcie się nim na Facebooku. Będzie mi bardzo miło, jeśli trafi do szerszego grona odbiorców. Dziękuję! 

Źródła:
Tytułowy kolaż: Anne Taintor

Komentarze

  1. Fascynujący temat. W świetle tego, co napisałaś lepiej rozumiem wątek Betty Draper w "Mad Men". Pamiętam, że w pierwszym sezonie bodajże chodziła do psychoterapeuty, chociaż "nic jej nie dolegało". To właśnie był "the problem that has no name". Pamiętam, że ta postać była w gruncie rzeczy młodą dziewczyną, chyba nawet 25 lat nie miała a jej życie było już ustalone. Do tego zewsząd otrzymywała sygnał, że "ma wszystko, o czym marzy każda kobieta" i "nie ma powodów do narzekania".
    W zasadzie dopiero teraz rozumiem jak tragiczna to była postać, która tak naprawdę na miała własnego życia. Widać to doskonale na przestrzeni całej opowieści, gdzie na jej "ból istnienia" nie pomaga zmiana męża, większy dom, piękne stroje, itp.
    Coś mi się wydaje, że gdybym obejrzała ten serial teraz, dobre dziesięć lat starsza niż wtedy, gdy zaczęto go emitować, bogatsza o wiedzę i doświadczenie, pewne rzeczy mogłabym zobaczyć zupełnie inaczej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie najbardziej rozwala cynizm systemu, który najpierw ustawił amerykańskie kobiety, jak pionki na planszy, podczas wojny, kiedy była potrzebne jako siła robocza, a potem przesunął je na zaplecze, bo z analiz rynkowych wynikało, że tak będzie lepiej dla gospodarki.

      "Mad Men" nie oglądałam, po pierwsze dlatego, że nie umiem wygospodarować czasu na seriale, po drugie - szlag by mnie pewnie trafił, ale polecam "Drogę do szczęścia" ("Revolutionary Road") Yatesa - książka genialna, film podobno też dobry.

      Usuń
  2. W "dzisiejszych czasach" do opisanych wyżej czynności kobiety dodały sobie pracę zawodową na pełen etat.
    Druga grupa to ta, która wychodzi z domu o 7 wraca po 18 i gotuje obiad na dzień następny, a później zasypia, bo na nic nie ma już siły.
    Trzecią tworzą matki, które na urlopie macierzyńskim, chcą prowadzić własne firmy czy też wciąż pracować, pomimo, że nie mają przysłowiowego "noża na gardle". Zamiast odpocząć narzucają sobie kolejne obowiązki, tyle, że zawodowe.
    Ogółem świetna grupa docelowa dla psychoterapeutów (po kilku latach takiego życia).
    Wydaje mi się, że umiar jest najtrudniejszy do osiągnięcia, we wszystkim.
    Bardzo dobry artykuł, pozdrawiam
    Iza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Kiedy myślałam p Twoim komentarzu, przyszło mi do głowy, że ta psychoterapia (o ile już do niej by doszło, tak jak u mnie), nie brałaby się z samego tylko przemęczenia - w Polsce bardzo wiele kobiet ma ogromne problemy z postawieniem granic właśnie na styku macierzyństwa i pracy zawodowej, i to nie bierze się z powietrza.

      A druga rzecz - mam wrażenie, że macierzyństwo jako 'zawód' ma dość niski status społeczny - ktoś musi to robić, traktujemy to jako istotne powołanie, ale ogólnie nie jesteśmy o tych osobach najlepszego zdania. Coś jak z zawodem nauczyciela;-)

      Usuń
  3. Ja z kolei niedawno myślałam o tym, że my, kobiety - zdecydowanie częściej niż mężczyźni- widzimy naszą sytuację domową i zawodową poprzez dodatkową warstwę uczuciowo - emocjonalną (i taki właśnie odbiór determinuje często nasze wybory). Jeśli pracujemy dłużej niż powinniśmy- robimy to, bo firma właśnie nas potrzebuje i "nikt nie zrobi tego tak dobrze, jak pani". Jeśli wieczór spędzamy w kuchni, przygotowując coś naprawdę czasochłonnego - to zazwyczaj dlatego, że synek-mąż-córeczka tak ładnie prosili... Moja koleżanka waha się teraz, czy przyjąć doskonałą ofertę pracy, bo przecież nie powinna porzucić swojej firmy w tak trudnym okresie (decyzją pracodawcy pracuje w wymiarze 0,5 etatu od wiosny, ledwie wiążąc koniec z końcem i zadłużając się coraz bardziej, mając jednocześnie świadomość wcale dobrej kondycji finansowej zakładu). Jakoś mam wrażenie, że znani mi mężczyźni zostają dłużej w pracy, bo otrzymują za to wynagrodzenie, wykonują prace domowe, bo taka jest potrzeba, zmieniają pracę, bo otrzymali lepszą ofertę... Wydaje mi się, że świat:-) często i chętnie gra na naszych emocjach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to jest, niestety, bardzo trafna uwaga. Pewnie bardziej wrastamy w środowisko, czujemy się częścią grupy, a z lojalnością tej grupy wobec nas bywa już bardzo różnie... A przechodząc do przykładow, o których piszesz pod koniec komentarza, jestem zdania, że niektórych zachowań należy uczyć się od mężczyzn:-)

      Ja chętnie robię rzeczy, które sama uważam za właściwe, ale na próby presji emocjonalnej reaguję w sposób odwrotny od przewidzianego.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty