Czy naprawdę nikt mnie tu nie zna? czyli ubiór a wypoczynek latem


Odkąd zaczęłam pracować w szkole – a już zdecydowanie od momentu, w którym zaczęłam ubierać się do pracy „porządnie” (nie będę ściemniać, że nigdy nie zdarzyło mi się założyć dżinsów i bluzy z kapturem, ale żałuję) – moja garderoba „pękała” na dwie części, letnią i jesienno-zimowo-wiosenną. Miałam zasób lepszych ubrań, które mogłam założyć do pracy w upalny dzień, ale kiedy nie wymagała tego konieczność, wskakiwałam w luźne męskie spodnie o długości 2/3, spódnice z dresówki, sportowe buty, luźne prościutkie t-shirty, leciutkie sukienki na ramiączkach. Lato oznaczało w mojej szafie nie tylko zupełnie inne kroje niż zwykle, ale też zupełnie inne barwy przewodnie i zupełnie inną wymowę.

Dopiero parę dni temu zdałam sobie sprawę z tego, że w tym roku jest inaczej. Może ze względu na to, że upały były w czerwcu, a lipiec przyniósł ochłodzenie, może z przyzwyczajenia do sukienek i spódnic (które, poza dosłownie kilkoma dniami, nosiłam przez cały rok szkolny, także prywatnie), może dlatego, że moje ulubione leciutkie letnie sukienki odeszły, a ja znalazłam ich „doroślejsze” zamienniki – tegoroczne lato jest pierwszym, kiedy dramatycznie nie zmieniam stylu. To, co teraz noszę, jest nieco swobodniejszą kontynuacją tego, co noszę w roku szkolnym do pracy i na co dzień (aczkolwiek zdarzają mi się zestawy dosłownie przeniesione z pracy).

Jak się z tym czuję? Trochę śmieszy mnie to, że zauważenie tego zajęło mi miesiąc (piszę ten wpis 20 lipca; kiedy go przeczytacie, już wrócę z wakacyjnego wyjazdu). Poza tym – niestety, bo bardzo chciałabym móc napisać coś innego – na razie mam wrażenie, że taka kompletna zmiana sposobu ubierania się pomagała mi odpocząć, zresetować się, przenieść głowę w inne miejsce, a tak – bardziej „pozostaję sobą”, ze wszystkimi dobrymi i mniej dobrymi (jak na wakacje) konsekwencjami. 

Kiedy moja mama pozwalała sobie na wakacjach na drobne rozluźnienie zasad ubioru czy zachowania (zawsze trzymając poziom), uzasadniała to słowami „nikt mnie tu nie zna”. Mój przeskok w letnie ciuszki oznaczał do tej pory przejście w tryb incognito, który jak dla mnie oznaczał pewną aspołeczność, w sensie wyłączenia – mniejszą komunikatywność, „tryb widza”, rzadsze nawiązywanie niezobowiązujących interakcji. Dlaczego? Odpoczywając od specyficznej pracy, dość intensywnego bycia wśród i dla ludzi, jestem mniej przysiadalna niż zwykle, bo odbudowuję zasoby.

Kiedy nie noszę sportowych ubrań, czuję, że pozostaję w trybie „nieanonimowości” – w każdą sytuację zabieram więcej z dojrzałej siebie, którą jestem od września do czerwca. Łatwiej mi się zmotywować, jestem bardziej świadoma innych, chętniej zabieram głos, jestem bardziej społeczna, bardziej też nastawiona na to, jak się mnie odbiera. Mam też wrażenie – nie pewność – że odpoczywam inaczej, bo już nie wysyłam sobie jasnego sygnału „luz, teraz”.

Z drugiej strony, od dawna wiem, że muszę nauczyć się wypoczywać inaczej, niż przez całkowite wyjście z normalnego sposobu funkcjonowania; świadomie, w sposób zaplanowany i odtwarzalny wtedy, kiedy mam do dyspozycji mniej czasu – weekend, dzień, przedpołudnie, godzinę. Wiem, że do wypoczynku potrzebna mi samotność, uprawianie sportu (a nie tylko gimnastyki, nawet męczącej, w domu), kreatywność, kontakt z przyrodą i sztuką  – i muszę zacząć z tej wiedzy korzystać.

Czekam na to, co przyniesie sierpień. Czy uda mi się zresetować głowę bez radykalnej zmiany stylu?

***
Jeśli myślicie, że ten tekst mógłby być dla kogoś przydatny lub pomocny, proszę, prześlijcie go dalej, lub podzielcie się nim na Facebooku lub Twitterze. Będzie mi bardzo miło, jeśli trafi do większej liczby czytelników. Dziękuję!

Komentarze

Popularne posty