Życiowy projekt społeczny. Wywiad-rzeka z Agnieszką Graff

To wpis o książce, którą połknęłam w trzy dni, i która pokazała mi, jak pokrętnymi drogami stajemy się tymi, kim jesteśmy. Przede wszystkim jednak jest to wpis o działalności charytatywnej i na rzecz społeczności. Ale zacznijmy od początku, czyli...

***
Koniec lat 90., warszawska anglistyka. Zima, czwarte piętro pierwszego budynku od strony Starego Miasta, który nie uległ zniszczeniu podczas wojny, i jedna z sal, które z czasem przestały w moich oczach dziwnie wyglądać zapchane ławkami i krzesłami, ale widać było, że nie projektowano ich z myślą o jakiejkolwiek instytucji edukacyjnej. (Plotka niesie, że podczas wojny mieścił się tam dom publiczny dla Niemców.) Mam ćwiczenia z teorii literatury z Agnieszką Graff. Czytamy upiornie trudne teksty, o których mówi zupełnie inaczej, niż doktorant, z którym miałam pierwszy semestr tych zajęć. Kiedy wchodzę do sali robiąc hałas i nie przepraszam, a potem używam słowa foetus, pyta, czy jestem feministką. Kończymy semestr po amerykańsku, egzaminem zabieranym do domu i pisanym w nocy. 

Zapisuję się do niej jeszcze na dwa kursy. Pierwszym jest wstęp do amerykańskiej feministycznej krytyki literackiej, z którego wydawało mi się, że nie pamiętam nic, a po pogrzebaniu w pamięci okazuje się, że jednak zaskakująco wiele; czytamy tyle, że po raz pierwszy i jak dotąd jedyny w życiu mam sen po angielsku; piszę pracę o macierzyństwie jako konstrukcie społecznym (zainteresowanym polecam tę książkę). Zapisuję się do biblioteki już nie funkcjonującej OŚK-i, gdzie zaczynam grzebać się w amerykańskiej kulturówce. Drugim jest kurs poświęcony pisarstwu Nabokova, którego fragmenty do tej pory pamiętam. Czytam (nie wiem już, po co, ale to mój pomysł) „Justynę” de Sade'a i piszę pracę o lolityzmie w modzie i kulturze masowej. Wspominam w niej o tym, jak w Galerii Centrum widziałam mężczyznę z zapamiętaniem miętoszącego dziewczęce ubrania, co (o tym już nie piszę) zrobiło na mnie większe wrażenie, niż de Sade. Potem Agnieszka odchodzi z anglistyki. Widzimy się potem jeszcze kilka razy, przelotnie i jakoś niezręcznie.

Przewińmy do teraźniejszości: tydzień temu skończyłam wywiad-rzekę z Agnieszką Graff i kupiłam własny egzemplarz, bo poleca w niej wiele książek z zakresu krytyki literackiej, ethnic studies i gender studies, które mogą mi się przydać w codziennej pracy. Dla porównania, wiedzę z seminarium magisterskiego wykorzystuję zwykle raz na rok.

***
Tym, co jak dla mnie definiuje publiczny wizerunek Agnieszki Graff (i czym mnie na moje szczęście dotknęła), jest nie feminizm, a odebrana przez nią edukacja. Dobre warszawskie liceum, przynależność do Klubu Inteligencji Katolickiej i kółek samokształceniowych, przygotowujących nastolatków na udział w budowaniu instytucji zbliżającej się demokracji; anglistyka w amerykańskim Amherst College i w Oksfordzie; dalsze studia przy PAN, doktorat i habilitacja na UW. Feminizm i aktywizm wydają mi się logicznymi następstwami posiadania umysłu nastawionego na dostrzeganie problemów społecznych i ich rozwiązywanie.

W wywiadzie z (bardzo dobrze przygotowanym) Michałem Sutowskim, Agnieszka Graff zaznacza, że w Stanach reagowanie na problemy społeczne jest o wiele bardziej powszechne, niż w Polsce:
„(...) pytanie brzmi, moim zdaniem, co będąc tą middle class robisz ze swoim życiem. Czy wyłącznie konsumujesz i kupujesz nowe gadżety, czy raczej starasz się, jak mówią członkowie etnicznych w Stanach, give to the community, oddać coś wspólnocie. (...) To wielki dramat polskiej transformacji, że ludzie kupili z amerykańskiego kapitalizmu wizję bogacenia się i dochodzenia from rags to riches, od pucybuta do milionera. Za to w ogóle nie przejęli kulturowo tego, co w Stanach jest najfajniejsze i co ja też tam obserwowałam: wszyscy są jakoś społecznie zaangażowani. Każdy student był w coś zaangażowany. Nie znałam profesorów, którzy by nie dawali regularnie pieniędzy na jakąś organizację charytatywną albo nie mieli pod opieką kogoś, kto nie był członkiem ich rodziny. W Polsce tego prawie nie ma. W Polsce udaje się raz do roku Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Rodziny zastępcze są traktowane z podejrzliwością, wszelka aktywność społeczna z pobłażaniem. Piękne słowo „społecznik” brzmi jakoś tak staroświecko.” (str. 105-106)
Być może jest to kwestia „nieopiekuńczego” charakteru amerykańskiego społeczeństwa, być może tego, że w naszym społeczeństwie społecznikostwo kwitnie w okresach, kiedy czujemy ogromną potrzebę przekazania Polski w lepszym stanie pokoleniom poprzełomowym, ale Graff wskazuje, że cechami naszego społeczeństwa są bierność i atomizacja – wiele osób, chciałyby coś zrobić, ale nie mają pomysłu, napędu, nie znają siebie nawzajem. (Przypomina mi się tu rola, jaką pełnili za młodu Barack Obama czy Gloria Steinem, której fascynująca autobiografia niedawno wyszła po polsku – byli social organizers, czyli organizatorami grup społecznych, których interesy nie były reprezentowane w dostatecznie widoczny sposób.)

Drugim problemem (to moje słowa, nie jej) wydaje się być zanik przedwojennego etosu służby wobec społeczeństwa:
„Jeżeli mam jakiś projekt życiowy związany z moim długiem wobec społeczeństwa, to on dotyczy właśnie dawania i jest w dużej mierze odziedziczony po wychowaniu KIK-owskim. Opowiadałam ci z pewnym przekąsem, jak mi tam mówiono...
Że życie jest służbą?
Ale w gruncie rzeczy tak uważam, to znaczy uważam, że jesteśmy winni światu coś w zamian za to, co sami dostaliśmy. Realizuję to głownie poprzez moją rolę nauczycielską. (...) To nie jest tylko etos pracy, ale też poczucie, że odebrałam fantastyczną edukację i oddaję ją ludziom, których edukuję; poza tym zawsze staram się być w jakiejś, no, relacji „bezgotówkowej” wobec ludzi, którzy mogą coś ode mnie dostać. Mam za sobą ileś epizodów wolontaryjnych, wchodzę w rozmaite inicjatywy, których celem jest „wyrównywanie szans”. Nie mówię tego, żeby się chwalić, tylko pokazać, że również z pozycji klasy średniej można w systematyczny sposób robić coś pożytecznego (...).” (str. 105)
***
Od dawna staram się ułatwiać sobie angażowanie w sprawy charytatywne. Pisałam o tym już wcześniej, ale żeby nie odsyłać Was do dość przygnębiającego wpisu, poniżej podaję zaktualizowaną wersję:
  • Zamiast wrzucać obrania do koszy PCK, przesyłam ubranka córki (w dobrym stanie) do Zakładu Leczniczo-Opiekuńczego, który opiekuje się ciężko chorymi, często porzuconymi przez rodziców dziećmi. Ubrania/buty dla dorosłych przekazuję do sklepu Sue Ryder, gdzie dochody ze sprzedaży zostają przeznaczone na cele charytatywne. W ten sposób wiem, że ubrania nie zostaną podarte na szmaty, a trafią do ludzi, którym się przydadzą (ZLO przekazuje nadwyżkowe ubrania do rodzin potrzebujących w okolicy).
  • Do sklepu Sue Ryder regularnie zawożę przedmioty, na które nie ma miejsca w moim domu, przeczytane książki i filmy (biblioteka w mojej dzielnicy trochę wybrzydza). Rzeczy znajdą drugi i trzeci dom, a pieniądze ze sprzedaży wspierają cele Fundacji.
  • Ustawiłam stałe zlecenia na rzecz istotnych dla mnie organizacji charytatywnych (można wybrać konkretne cele, np. wspieranie edukacji dzieci w trakcie kryzysów humanitarnych przez PAH). Możesz przejrzeć „ofertę” UNICEF-u czy Dobrej Fabryki, lub którejś z działających lokalnie organizacji pomocowych. Potencjalną wadą jest mailing, który możesz otrzymywać; PAH jest pod tym względem w porządku.
Jednak mam wrażenie – i nie chcę tu nikogo obrazić – że pomoc materialna najbardziej potrzebującym, oczywiście w zakresie, na jaki nas stać, to odpowiednik mycia zębów, najmniejsze, co można zrobić, żeby poczuć się częścią czegoś większego od nas; że powinnam zaangażować się osobiście i w co innego. Zakładam, że na emeryturze będę pracować jako wolontariusz  (jestem osobą, która nie umie robić nic), ale sądzę, by zwalniało mnie to z zaangażowania już teraz.

Co więcej, męczy mnie to, że nie wiem, jaki jest mój życiowy projekt społeczny, i że nie powinnam zajmować się wyłącznie własnym podwórkiem, tzn. wychowaniem córki na dobrego obywatela. Działalność zawodowa mi nie starcza: w przeciwieństwie do Agnieszki nie pracuję na uczelni, a to, co mam do zaoferowania jest a) obwarowane płatnym dostępem (czesne w mojej szkole), b) zbędne w polskim systemie edukacji na stopniu średnim. Do tego im starsza jestem, tym więcej widzę problemów, na które nie mam pomysłu: energetykę opartą na węglu, depresję nastolatków, nierówne szanse edukacyjne, brak świadomości obywatelskiej, zanik więzi społecznych w miastach, big data

Przepraszam Was, jeśli Ten wpis jest frustrujący – wiem, że stawia wiele pytań i nie daje rozwiązań, ale mam nadzieję, że w tym roku znajdę ścieżkę dla siebie. Być może skończy się na tym, że przesunę środki z jednych organizacji i celów, o których wie więcej osób, na inne, ale szukam też innych sposobów:
  • Jeśli jesteś nauczycielem/ wychowawcą, możesz skorzystać z materiałów dostępnych na stronach organizacji - tu materiały przygotowane przez PAH, podzielone na etapy edukacyjne, tu materiały Fundacji Edukacja dla Demokracji.
  • W tym roku zaczęłam przeglądać strony Urzędu Miasta  – z ciekawości sprawdźcie, co znajdziecie na stronie Waszych UM w zakładkach „dla mieszkańców”, „konsultacje społeczne”, „wsparcie dla działań lokalnych”. Inną opcją jest wpisanie w Google nazwy swojej miejscowości / problemu, z którym coś chcesz zrobić i frazy „zaangażuj się”.

Dziś będę Wam szczególnie wdzięczna za porady, przemyślenia i komentarze. Czy myślicie, że zajmowanie się własną rodziną starczy? czy współpracujecie z jakąś instytucją lokalną – szkołą, kościołem, jakimś innym miejscem? Kto i na jakim etapie życia może sobie pozwolić na wolontariat? Czy macie jakieś sugestie, których nie umieściłam w artykule?


Cytaty pochodzą z książki „Graff. Jestem stąd.” Agnieszka Graff w wywiadzie z Michałem Sutowskim. Krytyka Polityczna, seria z Różą, Warszawa, 2014 r.


P.S. W tej samej serii wydawniczej ukazał się podobno ciekawy wywiad z Andą Rottenberg przeprowadzony przez Dorotę Jarecką, „Rottenberg. Już trudno”, poświęcony związkom władzy ze sztuką, sztuce współczesnej i jej czytaniu.

Komentarze

  1. Poruszający wpis, ale też irytujący. Co do braku zaangażowania w działalność prospołeczną - chętnie podjęłabym coś bardziej angażującego, niż wpłacanie pieniędzy, ale, zamiast pomagać osobom "nie z rodziny", przeznaczam większość wolnego czasu i resztek życiowej energii na opiekowanie się rodzicami niezdolnymi do samodzielnej egzystencji. Samo załatwienie opiekunki z MOPRu nie likwiduje obowiązku biegania do banków i urzędów, dostarczania do lekarzy, pilnowania opłat i organizowania rozrywek, itp. W "nieopiekuńczej" Ameryce normą jest zinstytucjonalizowana opieka nad starymi ludźmi. W Polsce jest to obowiązek rodziny i trudno jest oczekiwać zaangażowania ludzi w późnym średnim wieku w pomoc skierowana na zewnątrz rodziny. U młodych tego zaangażowania widzę naprawde sporo, choć z pewnością jest jeszcze wiele do zrobienia w tej dziedzinie. Pozdrawiam (i czekam na dalsze ciekawe wpisy).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem Cię. Graff pisze także i o tym - że w Polsce kobieta ma odchować dzieci, potem przez chwilę "spokojnie popracować", a potem opiekuje się rodzicami i wnuczętami. I myślę, że wykonywanie tego rodzaju absorbującej, często ciężkiej, nieodpłatnej pracy na rzecz własnej rodziny zwalnia kobiety w oczach chyba każdej rozsądnej osoby z działań prospołecznych,o których piszę. Ja mam inną sytuację rodzinną (taką bardzo konkretnie inną), więc mogę sobie tym zawracać głowę. Pozdrawiam!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty