Home office. Nasze nowe nabytki

Przez większą część życia (czytaj: od momentu w którym przestałam być dzieckiem, do momentu, w którym urodziłam własne) byłam człowiekiem niezmiernie uprzywilejowanym – mającym własny pokój, albo jeszcze lepiej: własny pokój do pracy. Kiedy miała się urodzić Młoda, z bólem serca patrzyłam na to, jak mąż wraz z kolegą ustawiają biurko w dużym pokoju – układ, który mało nie przyprawił mojej matki-akademiczki o palpitacje. W gruncie rzeczy pracowało mi się tam jednak całkiem dobrze, i dopiero doświadczenie pracy zdalnej uświadomiło nam, że chyba istnieją fotele, które mogą być a) wygodniejsze, b) bardziej estetyczne.

Zaczęłam jednak od dużo mniejszego kroku: wymiany lampy na biurko. Kiedy jeszcze byłam na studiach, dostałam od mamy bankierkę, która wyróżniała się tym, że miała miodowożółty klosz. Bankierce jednak przydarzył się wypadek, klosz wymieniłam na zielony, mniej przyjemny dla oka, a do tego biedaczka niedawno zaczęła się smażyć; mąż ją co prawda uratował, ale gdzieś po drodze dotarło do mnie, że wcale nie byłoby mi jej żal, gdyby mu się nie udało – do tego stopnia opatrzyła mi się przez lata.

Mąż przez lata chorował na lampę w typie kreślarskiej, ale długo nie udawało nam się znaleźć niczego sensownego, aż pewnego dnia wrócił z IKEA z lampką Forså w kolorze roztopionej mlecznej czekolady – może nie do końca jest to słodziak z czołówki filmów Pixar, ale też ma urok przyczajonego zwierzątka:

fot. IKEA

Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że sama zmiana lampki do tego stopnia może zmienić wyraz biurka . Do tego ten model, jak za chwilę przeczytacie, ewidentnie pchnął nasze myśli w kierunku stylistyki mid-century.

***

To było jeszcze przed wakacjami. We wrześniu przeczytałam na nowo ten tekst o chwilach w stylu retro, które pozwalają nam spowolnić i odpocząć, i postanowiłam kupić grafikę, której widok przenosiłby mnie w inną dekadę. Wybrałam tę okładkę projektu Saula Steinberga:

„View of the World from 9th Avenue”, 1976
Tak naprawdę brak mi czasu na przeczytanie choćby codziennej gazety raz w tygodniu (wolę książki), a co dopiero tygodnika, a do tego obecna cena „New Yorkera” uchodzi za zaporową nawet w Stanach (magazyn radzi sobie z niedostateczną liczbą reklamodawców podnosząc ceny i silnie promując prenumeraty). Postanowiłam jednak nie walczyć z tym przejawem snobizmu, zwłaszcza, że ta grafika naprawdę do mnie zagadała; jak później doczytałam, nie tylko do mnie – to chyba najbardziej rozpoznawalna okładka „New Yorkera” w historii. Ładna i przewrotna, bo przypominająca nie tylko o tym, jak łatwo można zapomnieć o świecie poza własną bańką, ale też o tym, że i w największym mieście można w codziennej bieganinie przegapić to, co ma nam ono do zaoferowania (zwróćcie uwagę na to, że na plakacie nie ma ani jednego budynku, biznesowego czy kulturalnego, który kojarzylibyśmy z Nowym Jorkiem).

Przy okazji wydoktoryzowałam się z zakupów na Posterlounge, i podzielę się wiedzą, bo może komuś się przyda:-) Na początku interesowało mnie, która z dostępnych w sklepie opcji będzie się najmniej różnić od tradycyjnie oprawianych grafik za szkłem (chciałam, żeby nowa grafika jak najmniej odróżniała się od innych wiszących na tej samej ścianie). Dostałam szybką i wyczerpującą odpowiedź:

  • efekt podobny do tradycyjnie oprawionej grafiki daje  obraz na szkle akrylowym, do którego można dobrać ramę;

  • gallery print daje podobny efekt, ale sklep poleca zakup samego obrazu bez ramy, ponieważ obraz wydrukowany w ten sposób daje ciekawy efekt, gdy patrzy się na niego z boku (na czym mi nie zależało);

  • można też zamówić plakat w ramie (front wykonany jest z nietłukącego się, antyrefleksyjnego szkła akrylowego), ale wtedy dostępny jest tylko jeden, minimalistyczny model ramy.

Potem przeczytałam na portalu Trustpilot, że Posterlounge umieszcza na sprzedawanych reprodukcjach znak copyright, którego brak na plakatach prezentowanych w internecie. Według autora komentarza, dawało to efekt taniej reprodukcji.

Sklep potwierdził, że na każdym z produktów, w lewym dolnym rogu, znajduje się nadruk z oznaczeniem copyright, o wysokości 2 mm bez względu na rozmiar plakatu słabo widoczny przy dużych rozmiarach, a niewidoczny w przypadku obramowanych plakatów i obrazów na płótnie. 

Stanęło więc na plakacie w ramie loft, która pomiędzy dwoma bardziej klasycznymi ramkami wygląda całkiem znośnie (choć muszę przyznać, że bardziej niż one odstaje od ściany, i inaczej odbija światło, ale uznałam, że brak widocznego copyright jest dla mnie ważniejszy). Mąż mówi mi, że najwyraźniej dojrzewam do własnego biura, bo też i taki efekt ta grafika daje.

***

Mąż spytał mnie właśnie, czy napiszę o tym, że wpadł na świetny pomysł, żeby kupić nowy fotel... Oczywiście zaczęło się od tego, że zrobiłam burzę, że muszę mieć nowy fotel do pracy na wypadek powrotu do pracy zdalnej. Stary już dawno nadawał się do wymiany, tak z przyczyn ergonomicznych (brak podparcia odcinka lędźwiowego) jak estetycznych (spękane oparcie ze sztucznej skóry, i po prostu nie pasował do wnętrza).

Przeszliśmy, a raczej mąż przeszedł, etap pt. „kupujemy profesjonalne ergonomiczne krzesło biurowe za dwa tysiące” – on na takim pracuje, więc widzi różnicę, mnie ta cena wydała się absurdalna – ale szybko się okazało, że model biznesowy firm produkujących tego typu krzesła/ fotele zakłada sprzedaż przez partnerów, i jeśli jesteśmy osobą prywatną, ciężko znaleźć miejsce, w którym można przymierzyć się do produktu, który chcielibyśmy kupić. Stwierdziłam więc, mimo protestów męża, że pojedziemy do IKEA (nie, ten odcinek nie jest sponsorowany) usiąść na fotelu Millberget, który bardzo polecała mi koleżanka. I oczywiście potwierdziła się prawda, którą głosi stary mem:

Kiedy się okazało, że z Millbergeta a) zjeżdżam, b) słabo dogaduję się z oparciem, weszliśmy w kolejną fazę operacji, tzn. zaczęliśmy miotać się po dziale mebli biurowych, nie mogąc wybrać między dwoma najdroższymi (klasyk!) krzesłami w całym sklepie.

fot. IKEA

Hattefjäll to krzesło bezkompromisowe, wymuszające prawidłową postawę i niesprzyjające siedzeniu ot tak sobie, w pozycji innej, niż poprawna – miałam wrażenie, że jeśli nie będę siedzieć w bardzo odpowiedniej dla kręgosłupa pozycji narzuconej przez projektanta, będzie mi mocno niewygodnie. Moje plecy płynnie przechodziły od zachwytu do przerażenia, i z powrotem:-) Na niekorzyść Hattefjälla przemawiało to, że według nas obojga nie pozwalało po prostu wygodnie się rozsiąść, niemożność siedzenia po turecku (czasem lubię), i nieco za niskie podłokietniki (żadne z krzeseł dostępnych w IKEA nie ma opcji regulacji wysokości podłokietników; ten model jako jedyny umożliwia przesunięcie ich do przodu/ tyłu).

Ta najdroższa wersja, którą brał pod uwagę mąż, jest kryta czarną koźlą skórą, ale są też ładne, pastelowe wersje w pokryciu z materiału, dostępne w trzech kolorach, z podłokietnikami lub bez.

Jego konkurentem był Alefjäll, podsumowany w rankingu krzeseł biurowych z IKEA (który jakby co polecam, bo i konkretny, i szczegółowy) hasłem „warto zaszaleć. I w rzeczy samej:

fot. IKEA

Przede wszystkim zobaczyliśmy w nim mebel, który sprawdzi się w klasycznym wnętrzu (a pamiętajcie, że biurko stoi u nas w dużym pokoju). Oparcie nie sięga wysoko, nie kłóci się z wnętrzem, nie zagarnia powietrza. Krzesło nie musi być czarne: prócz tego występuje w kolorze beżowym (raczej chłodnym) i złoto-brązowym, na który się zdecydowaliśmy. Kryte jest skórą bydlęcą, podobno dobrze wyprawioną i ufarbowaną. Jest miękkie i wygodne (pianka memory), podpiera mi dół pleców, i ma sporo funkcji regulacji (np. wysokości oparcia). Nie można co prawda regulować wysokości podłokietników, ale są one wyższe, niż w Hattefjälu, miękkie i wygodne, i ku swemu zdziwieniu chyba pierwszy raz w życiu z nich korzystam, pisząc ten tekst. 

Żeby było śmieszniej, w całej Warszawie nie było ani jednej sztuki Alefjälla; pani z obsługi wspominała co prawda o planowanej, niepewnej dostawie piętnastu sztuk (tylko i wyłącznie w kolorze, którego chcieliśmy), ale przez pierwsze dni do sklepów skapywało po jednej sztuce, co wiemy dlatego, że z ciekawości raz na jakiś czas zerkamy na stronę i liczymy na to, że za którymś razem wreszcie dostaniemy powiadomienie SMS. (Fotel mamy już w domu od kilku dni, bo mąż zobaczył, że w jednym ze sklepów pojawiła się jedna sztuka, i od razu zadzwonił i pojechał do sklepu – powiadomienie, na które się zapisał, w ogóle nie zadziałało.)
 
Tak więc niniejszym publicznie chwalę męża, że wpadł na świetny pomysł, żeby kupić krzesło do biurka (jest w nim ewidentnie zakochany i bardzo z siebie dumny). 

A Wy, czy jakoś odświeżałyście w tym roku swoją przestrzeń do pracy (i czym)?

Komentarze

  1. Ewo, czy po jakimś czasie użytkowania dalej jesteś zadowolona z wyboru krzesła? Przymierzam się do powrotu do pracy, który na razie chyba będzie odbywał się w trybie zdalnym i brakuje mi krzesła, które z kolei będzie w miarę dobrze wyglądać w sypialni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szybko: tak, nadal jestem z niego zadowolona! Zwykle bardzo męczyły mnie bole pleców, a w zasadzie od października pracuję w domu i przyplątały mi się tylko napięciowe bole karku.

      Usuń
    2. Super, bardzo dziękuję.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty