Co u mnie / retro różności

Miniony tydzień nie był jednym z najlepszych tej zimy; najpierw walczyłam z okołomigrenowym bólem głowy (lubią się mnie czepiać przy zmianach pogody, a także w kanikułę), a potem chandrą, która z kolei płynnie przeszła w przeziębienie zastanawiałam się nawet, czy dzisiejszego wpisu nie odpuścić. Jednak jest już lepiej, i pomyślałam, że może czas na update, bo nagromadziło mi się sporo drobiazgów. 

***

Niedawno pisałam o trzech modelach torebek Adam Baron, które mi się podobały i które chciałabym kupić, jednak wygląda na to, że moja przygoda z tą marką będzie odroczona. Wiedziałam, że Verity Bowler Bag jest na rynku od paru lat, ale akurat w momencie, w którym byłam gotowa ją kupić, firma zdecydowała się wycofać model (mam potwierdzenie od producenta). Nie załapałam się na burgund, a w jedynym dostępnym w tym momencie kolorze, brązie, ten model wygląda znacznie bardzo dosłownie retro, niż bym chciała.

Verity Bucket bag ma z kolei frustrująco krótki pasek (lubię nosić torebkę na ramieniu), i zapina się tylko na ściągany rzemień; trzecia i najdroższa torebka z zestawu, granatowa Verity Day medium, zniknęła ze sklepu, a żaden inny kolor tego modelu mnie nie cieszy. Nie dostałam jeszcze potwierdzenia ze sklepu, czy to przejściowy brak, czy koniec modelu w tym kolorze.

***

Odpisała za to Polska Grupa Porcelanowa, czyli Porcelana Chodzież, z informacją, że mogę dokupić brakujące elementy serwisu Kamelia ze srebrnym paskiem. W miarę możliwości nie tylko uzupełniłabym to, co niedawno lekką ręką stłukłam, ale leciutko (o dwie osoby) rozbudowałabym serwis – o talerze, ale też solniczkę, pieprzniczkę, sosjerkę (jej brak boli), i talerz do ciasta.

***

Jedną z lepszych rzeczy, które wynikły dla mnie z pandemii, jest to, że w stu procentach zaakceptowałam fakt odpowiedzialności za dom i doszlifowałam związaną z tym cotygodniową choreografię, co daje mi sporo satysfakcji.

Czuję się jednak odcięta od punktów odniesienia – nie mam dużej potrzeby porównywania się z innymi, ale czasem byłoby dobrze zobaczyć swoje zachowania, decyzje, osiągnięcia na mapie zachowań, decyzji i osiągnięć innych osób. Ma to też jednak swoje dobre strony wyciszone są głosy krytyki i wzmacnia mi się wewnętrzny kompas.

***

W Święta czytałam między innymi „Kuchnię z Zielonego Wzgórza. Przepisy L.M. Montgomery”, i trafiłam na przepis na nadzienie do ulubionego placka syna autorki, Stuarta, który zimą wysyłała mu na studia. Nie zebrałam się, żeby napisać o nim osobny wpis, ale mąż go polubił, więc voilà:

Niby-wiśniowy placek

  • 1 szklanka posiekanych rodzynek

  • 1 szklanka posiekanych żurawin (suszonych)

  • 1 szklanka zimnej wody

  • 2/3 szklanki cukru

  • 2 łyżki mąki

  • 1 łyżeczka wanilii (bądź cukier waniliowy do smaku)

  • Ja dodałam jeszcze sok z cytryny, żeby przełamać słodycz.

Rodzynki i żurawiny można posiekać  razem – niezbyt drobno – lub rozdrobnić żurawiny w robocie kuchennym, a rodzynki pozostawić w całości  (ja zrobiłam to drugie).

W rondlu, najlepiej o grubszym dnie, starannie wymieszaj rodzynki, żurawiny, wodę, cukier i mąkę. Gotuj przez kwadrans, daj masie lekko ostygnąć. Dodaj wanilię (jeśli chcesz, także  sok cytrynowy) dla zrównoważenia smaku i aromatu.

Książka nie podaje przepisu na ciasto, z którym należałoby wykorzystać nadzienie, ale sugeruje, by użyć jej do pieczenia kruchego ciasta albo tarty.  Ja wykorzystałam prosty przepis na ciasto półkruche, bazę do placka ze śliwkami lub rabarbarem. 

Zagniotłam około pół porcji ciasta, kawałki lekko rozwałkowywałam, żeby wyłożyć nimi tortownicę, na to wyłożyłam masę, na której z kolei rozłożyłam resztę ciasta, nie przejmując się tym, że masa nie jest starannie przykryta. Piekłam tak, jak zwykle piekę ciasto z masą rabarbarową z tego przepisu 40 minut w 170 stopniach. To prosta, ale przyjemna zimowa wersja ciasta z owocami.

***

Jedną z sensowniejszych rzeczy tej zimy jest to, że ogarniamy sprawy rozwojowo-zdrowotne córki. Pandemia pozwoliła mi nie tylko przyjrzeć się temu, jak się sprawy mają, ale też wyciszyła zewnętrzne komentarze (patrz wyżej), mogłam więc dokonać własnej oceny sytuacji. Córka jest dość szczupła, ale najchętniej żywiłaby się mięsem, i jest bardzo odporna na próby wprowadzenia do jej jadłospisu więcej, niż czterech (łącznie!) warzyw i owoców, co zaczyna wyraźnie odbijać się na jej funkcjonowaniu. Upór ma po ojcu, więc rozwiązania typu zje, jeśli nie dać jej alternatyw” mogłyby się skończyć pogotowiem opiekuńczym. 

Mam już pewność, że nie tak powinno być, że nie jest to przejściowe (jedna z narracji rodzinnych), i wybieramy się do psychodietetyka. Jednak jeśli jeśli znacie sprawdzone źródła przepisów dla dzieci, które nie lubią gładko-śliskiej faktury warzyw, lub patenty na podanie puddingu z nasion chia (wiem...), dajcie znać w komentarzach.

***

Przejadł mi się YouTube – patrzę na nowe filmy pojawiające się w subskrypcjach i często nawet nie chce mi się ich oglądać; po miesiącach, kiedy oglądanie Youtuberów na ekranie stało się namiastką codziennego ludzkiego kontaktu, mam dosyć zarówno tego erzacu, jak i dość powtarzalnych treści (to normalne, moje też są powtarzalne, zdaję sobie z tego sprawę – każdy, kto tworzy internetowe treści bez polegania na usługach firm analitycznych pracuje sobą). 

Wracam więc do programu rozrywkowego z lat 50., What's My Line” (w domyśle: of work), w którym paneliści mają odgadnąć nieoczywisty zawód gościa w studiu, a następnie (z zasłoniętymi oczami) odgadnąć tożsamość słynnej osobistości, która często ucieka się do różnych tricków, by nie zostać rozpoznaną po głosie...

Warto obejrzeć choć kilka odcinków – dla przyjemności pooglądania telewizji, jakiej już nie ma, młodych gwiazd Hollywood, a także klasy panelistów (bardzo lubię aktorkę Arlene Francis, blondynkę), i doświadczenia świata, który kiedyś był o wiele mniejszy, niż dziś (o czym świadczą mające zidentyfikować słynnych gości pytania typu czy jedliśmy kiedyś razem obiad w Wenecji?”).

A przy okazji polecę Wam tę piosenkę. Warto spojrzeć na biogram jej autora i wykonawcy, Toma Lehrera – z takim życiorysem ciężko odpowiedzieć na pytanie co uważa Pan za swoje największe życiowe osiągnięcie?”

***

Bardzo podobają mi się lekcje tanga, które Wam ostatnio linkowałam, okazało się tylko, że muszę ćwiczyć w ciągu dnia, bo inaczej zżera mnie poczucie winy, że stukam sąsiadowi w sufit, i że żadne z moich butów nie nadają się do tanga – chodzi o połączenie wygody, obcasa, i podeszwy nie chwytającej podłoża (ułatwiającej ślizganie się i obroty). 

Kupiłam więc buty do ćwiczeń, trochę impulsywnie, i nie wiem, czy to mądre, bo lekko zaczęło łupać mnie w kolanie, które nie dawało o sobie znać od początku Wielkiego Uziemienia.

***

Wspomniałam już o tym, że YouTube ostatnimi czasy mnie nie cieszy, ale chciałam się z Wami podzielić czymś, co obejrzałam z dużą przyjemnością:

Sama postanowiłam wrócić do akwareli. Na początku zeszłego roku poszłam na dwa-trzy zajęcia w studio, z zaskakująco fajnymi rezultatami, a teraz postanowiłam wykupić kurs akwareli miejskiej online. (Myślę, że wynika to z tego, o czym pisałam ostatnio, czyli przygotowywania się do wiosny; widząc reklamę kursu, zwizualizowałam sobie siebie w mieście, szukającą ładnych budynków.)

Oczywiście, kurs w promocji kosztuje coś ponad 50 zł, a za materiały zapłaciłam trzy razy tyle. W domu miałam jedynie marny  jak się okazało – papier do akwarel i miękkie ołówki, ale też jedyną moją ekstrawagancją było kupno pudełka farb Sonnet mieszczącego dwadzieścia cztery kolory zamiast szesnastu. (Gdybyście chciały, mogę za jakiś czas podzielić się wrażeniami, jak sprawdzają się wybrane przeze mnie materiały i przybory.)

Zaczynam mieć wrażenie, że dzieje się ze mną to, co z wieloma osobami na początku pandemii; potrzebuję nowych bodźców, zaczynam pakować się w nowe projekty, nowe tryby postrzegania świata, chcę się uczyć, żeby bardziej żyć. I czekam.

 

Zdjęcie tytułowe: Farol 106, Unsplash.

Komentarze

  1. Współczuję że trafił Ci się gorszy tydzień, ale tak czasem jest. Jak widać wszystko to prowadziło do przeziębienia, które chyba było tym przełomem. Cieszę się, że już lepiej się czujesz.

    Gratuluję załatwienia sprawy z porcelaną. To świetnie, ze możesz u nich dokupić pojedyncze rzeczy. W sumie jedna filiżanka mi się uszczerbiła, to może też się zorientuję, czy te ze złotym paskiem da się dokupić.

    A co do córki, to psychodietetyk, to pewnie dobry trop. Zawsze warto zapytać fachowca, bo dochodzenie do pewnych rzeczy na własną rękę może zająć dużo czasu. Moje córki były niejadkami, więc mogę Ci podać 3 patenty, które u mnie się sprawdziły w kwestii przemycania warzyw (oczywiście zależy, czy Twoja córka to lubi):
    - sos do spaghetti bolognese u mnie oprócz pulpy pomidorowej i mięsa zawiera zwykle inne warzywa: paprykę, marchewkę, sporo cebuli, może być cukinia, seler naciowy a nawet pietruszka. Sos przed podaniem blenduję przez co ma gładszą konsystencje a kawałki warzyw się tracą w pomidorowym smaku
    - zupa krem - akurat u mnie jakoś zaskoczyła porowo ziemniaczana (koniecznie z grzankami), która oryginalnie składa się z porów, ziemniaków i bulionu/rosołu. Tutaj tez dorzucam warzywa korzeniowe, brokuł lub kalafior.
    - surówka z marchewki i jabłka - tu się nie da za dużo pokombinować, ale ja stopniowo wprowadziłam do niej selera korzeniowego. Myślę, że fajnie się też sprawdzi naciowy lub korzeń pietruszki, ale musi być tez starty lub zmielony. Surówkę doprawiam sokiem z pomarańczy.
    Na koniec dodam, że sama byłam niejadkiem, najbardziej lubiłam mięso i do tego byłam chorowita. Kiedy weszłam w okres dojrzewania nagle zaczęłam czuć głód i od tamtej pory nie mam problemów ani z jedzeniem ani z wybrzydzaniem, lubię prawie wszystko ;) Dlatego do moich córek podchodziłam zawsze z wyrozumiałością, bo wciąż pamiętam jak to było w dzieciństwie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pociesza mnie to, co piszesz o zmianie, która zaszła, ale znam też człowieka, który jeszcze na studiach wyciągał pomidory z pizzy i owoce z ciasta - historia prawdziwa.

      Z tego, co wymieniłaś, działa sos, i często się do tego uciekamy, ostatnio też podmieniamy córce kabanosy na wegańskie. Zupę krem je rzadko i głównie z zaskoczenia, ale potem długo nie chce tego eksperymentu powtarzać, a surówkę z marchewki i jabłka je po długich namowach i niestety rośnie jej w buzi. Ciężko jest.

      Co do Chodzieży, złożyłam zamówienie, ale jeszcze nie odpisali, ale tam młyny dość powoli mielą. Jeśli chodzi o filiżanki, sprawdź na stronie: chyba nie wszystkie modele są dostępne pojedynczo.

      Usuń
    2. Trudno coś doradzić rozsądnego w kwestii warzyw bo domyślam się, że próbowaliście już wszystkiego (mam dziecko, które nie sypia i rady jakie czasem otrzymuję są tak rozpaczliwie oczywiste, że chce mi się płakać). Niemniej jednak spróbuję, podrzucając przepisy na warzywa, które ja akurat lubię:

      1. Awokado przemycone jako deser - zmiksowane na gładko z gorzkim kakao i mleczkiem kokosowym, dosłodzone daktylami uprzednio namoczonymi w tym mleczku, ewentualnie bananem.

      2. Warzywny pasztet np. z tahini. Jest przepis na Kwestii Smaku.

      3. Curry z mięsem i np. paneerem ale też z niewielkim dodatkiem warzyw. W ogóle jeśli lubicie kuchnię bliskowschodnią to może uda się zainspirować przepisami np. Ottolenghiego? Oni mają zupełnie inne podejście do warzyw niż my w naszej kuchni słowiańskiej. Choć jeśli w przypadku Twojej córki to kwestia konsystencji bardziej niż smaku to może być trudniej.




      Usuń
    3. @ding_yun Bardzo lubimy z mężem kuchnię bliskowschodnią i hinduską, więc córka ma kontakt z takimi daniami, ale uporczywie odmawia - podejrzewam, że to kwestia zapachu; swoją drogą, w polskich knajpkach hinduskich jako danie dla dzieci najczęściej figuruje "bezpieczny" kurczak w panierce z naanem lub ryżem... Mogę zrobić kolejne podejście do pasztetu (próbowałam, nie jadła), a awokado brzmi ciekawie i dla mnie.

      Bardzo przykro mi słyszeć, że Twoje dziecko nie sypia - mnie to ominęło, choć Młoda przejawia inne "niefrancuskie cechy (na niechęci do warzyw i ogromnym kulinarnym konserwatyzmie się nie kończy).

      Odpisałam na Twój drugi dzisiejszy komentarz, myślę, że nasze poglądy na kwestię francuskiej filozofii wychowania nie są aż tak różne (przynajmniej w praktyce, bo w teorii nadal uważam, że nie jest zła).

      Usuń
    4. W teorii francuskie wychowanie i do mnie przemawia. Na pewno stanowi jakiś odnośnik :)

      Usuń
    5. @Ange76: dostałam odpowiedź z Chodzieży z wyceną - produkują wszystko z mojej listy za wyjątkiem talerza na ciasto, i będzie to tzw. zamówienie produkcyjne, na które trzeba będzie poczekać od trzech do siedmiu tygodni - co, jak sądzę, oznacza, że jest szansa na to, byś odtworzyła filiżankę:-)

      Usuń
  2. Och, Tom Lehrer! The Irish Ballad zawsze niezawodnie poprawia mi humor.
    Bardzo zazdroszczę (pozytywnie), że szukasz nowych bodźców i zamieniasz marazm na działanie. Faktycznie była to domena pierwszego lockdownu, teraz ludzie jakby stracili impet (co było w moim odczuciu nieuchronne, w Londynie właściwie od 11 miesięcy jesteśmy zamknięci z niewielką przerwą letnią kiedy gastronomia i hotele działały, ale odsetek zachorowań dalej był spory).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Occasional pieces of skin" są urocze, ale z niepoprawnych piosenek o Irlandczykach najlepiej robi mi "Sick Note":-)

      Staram się ruszać, żeby mnie nie nie zżarł marazm, bo bardzo potrzebuję samodyscypliny, taka konstytucja. 11 miesięcy to piekielnie długo faktycznie, zwłaszcza w takim ulu.

      Usuń
  3. A może cukinie albo papryki faszerowane mięsem z warzywami? Znajome maluchy zjadają chętnie (dla nich robię wersję bez sera). Nie chcę spamować, ale łatwiej mi podrzucić link z przepisem, z którego korzystam:
    https://aniagotuje.pl/przepis/cukinia-faszerowana
    Może córce smakowałaby też pieczeń rzymska z warzywami (do mięsa dorzucam groszek, marchewkę i paprykę pokrojoną w kostkę)?
    Jeśli myślisz o psychodietetyku, to polecam przychodnię online na fundusz: https://poradnia.ncez.pl/
    Od końca grudnia korzystam. Można się zarejestrować bez większego problemu, przynajmniej tak było do niedawna. Wizyty są w formie spotkania online.
    Z porcelany u mnie sprawdzają się jeszcze małe miseczki o średnicy ok. 10 cm na chrzan lub musztardę, a także talerz na jajka.
    Podziwiam Twoje "ogarnianie się" i chętnie poczytałabym o "domowej choreografii", bo u mnie ta sfera, niestety, kuleje:)
    Dużo zdrowia Ewo!:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pieczeń rzymska brzmi obiecująco, dziękuję!
      Przychodnię powoli obczajam, interfejs jest dla mnie nie do końca przejrzysty (np. nie mam pewności, czy córkę miałabym zarejestrować podając jej mail czy własny), ale może to kwestia jakiejś chwilowej słabości intelektualnej:-) Na pewno jeśli psychodietetyk w poradni PPP będzie niewypałem, będę się tym ratować.

      Miseczki, o których wspominasz, dokupiłam w pierwszej kolejności, bo faktycznie bardzo ułatwiają podawanie czegokolwiek. Co do domowej choreografii, nie mam żadnych przełomowych rad poza "załaduj pralkę wieczorem, puść rano, rozwieś w ciągu dnia, wyprasuj jeszcze wilgotne wieczorem, złóż suche rano" - i nie wiem, czy odważyłabym się o tym pisać, bo wcale nie czuję się kompetentna:-) ALE ostatnio trafiłam na kanał na YouTube poświęcony sprzątaniu i odezwę się, jeśli okaże się w porządku.

      Usuń
  4. Ja czasem dokładam synkowi warzyw czipsami suszonymi z firmy Cripsy Natural (są na allegro). Mała paczuszka to wg producenta odpowiednik 2 marchewek lub buraków. Bardzo polecam marchewkowe, buraczane i pomidorowe też są ok. Czipsy są bez tłuszczu, mają naturalny skład. Sama czasami je podjadam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Crispy, nie cripsy. I zapomniałam napisać, że to czipsy z warzyw, nie z ziemniaka.

      Usuń
    2. Dzięki, już notuję! Ona faktycznie lubi jeść pokarmy twarde i chrupiące, więc może się uda, choć do zdrowych "chipsów" rozdawanych w szkole w jakoś nie miała przekonania. Ale teraz jest już trochę mądrzejsza...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty