Poszerzyć sobie świat

Po powrocie do pracy w styczniu niepostrzeżenie osunęłam się w tryb ‘gawra’. Po części sprzyjała temu wymuszona bezczynność (dziecko poza domem, mąż w pracy, a wieczorami – oczywiście – grany był scenariusz all dressed up and nowhere to go, dzięki czemu obejrzeliśmy wszystkie filmy Wesa Andersona), po części pogoda (człowiek piszczy za śniegiem, ale zapomina, że śnieg to niż, a przy niżu usypia), a po części sprawy rodzinne. Dzień po dniu łapałam się na tym, że moje lekcje nie mają odpowiedniego tempa, że zaczęłam podjadać i prawie co wieczoru sięgam po drinka, że zaplanowana długa gimnastyka zmienia się w krótką, a krótka w jej brak. Zaniepokoiłam się w dniu, kiedy przebrałam się w strój do ćwiczeń, wyjęłam matę, po czym położyłam się na niej i stwierdziłam, że dziś nie. Czas najwyższy  pomyślałam – podnieść głowę i wypatrzyć sobie jakiś nowy punkt na horyzoncie. 

(Notka dla porządku: wszystkie rekomendacje zawarte w tym wpisie są moje własne, szczere, i nie otrzymuję za nie żadnego wynagrodzenia.)

***

Zacznę jednak od czegoś innego; książki, która sprawiła mi przyjemność, i to na wielu poziomach. 

Jakieś dziewięć czy dziesięć lat temu trafiłam nie pamiętam już, jakim przypadkiem – na nieistniejącą dziś stronę TheGloss.com, i na teksty Jennifer Wright i Jennifer Dziura (u tej drugiej podpatrzyłam koncepcję gentlewoman). Po urodzeniu córki w wolnych chwilach pożerałam Shelved Dolls, serię tekstów Jennifer o tragicznych postaciach kobiecych w historii, a niedawno z radością skonstatowałam, że napisała także parę książek, z czego jedną, o epidemiach, na początku 2020 roku wydało Wydawnictwo Poznańskie. 

Absolutnie zrozumiem każdego, kto powie, że „Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości” jest książką zbyt lekką czy silącą się (skutecznie) na zgryźliwy humor, ale dokładnie tego mi było trzeba, żeby złapać dystans do sytuacji. Czytam i przy okazji dowiaduję się, jak doszło do tego, że 168-osobowa armia Pizzaro odniosła zwycięstwo nad 80-tysięczną armią Inków, co podcięło potęgę Cesarstwa Rzymskiego, czy dlaczego grypa, której pierwsze przypadki odnotowano w Stanach Zjednoczonych, nazywa się hiszpanką. (Mało zabawny fakt, stanowiący odpowiedź na to ostatnie pytanie: podczas pierwszej wojny, w Stanach i nie tylko tam wprowadzono prawa ograniczające wolność prasy i skutecznie uniemożliwiające dziennikarzom podanie do wiadomości publicznej informacje mogące obniżać morale narodu, w wyniku czego informacje o hiszpance nie mogły pojawiać się w ówczesnych mediach. Hiszpanka nazywa się tak dlatego, że Hiszpania zachowała podczas I wojny neutralność, w związku z czym dziennikarze z tego kraju nie byli skrępowani zakazami i mogli swobodnie donosić o epidemii śmiertelnej grypy.)

Prócz tego jest to książka z wyraźnym przekazem. Cytując Jennifer, mòwiącą o sytuacji w Stanach w połowie zeszłego roku:

„Napisałam książkę o tym, jak minione pandemie zwalczano dzięki spokojnemu przywództwu, wierze w osądy naukowców, i okazywaniu współczucia chorym i zagrożonym członkom naszych wspólnot. Nie zrobiliśmy żadnej z tych rzeczy, i jesteśmy w katastrofalnej sytuacji.” (klik).

Dodatkową przyjemność czerpię z tłumaczenia Macieja Miłkowskiego, autora świetnych opowiadań (polecam Wam zwłaszcza pięknie oldschoolowe Kto jest kim w psychiatrii ekwadorskiej z tomiku „Drugie spotkanie) i powieści, której trochę się boję, ale i tak ją zamówiłam. Miłkowski operuje językiem w sposób precyzyjny i kompletnie niedzisiejszy, i życzę mu szczęścia i sukcesów na wszelakich niwach. 

Do tego okazało się, że przed Walentynkami wychodzi kolejna książka Jennifer Wright w jego tłumaczeniu („I (nie) żyli długo i szczęśliwie. Najgorsze rozstania w historii”). Jeśli felietony w niej zawarte są choć po części tak dobre, jak seria Shelved Dolls, to przewiduję wiele zgryźliwej radości.

***

Wracając do horyzontu: rozgościłam się w pandemicznej sytuacji w miarę sprawnie (plan dnia, domowe biuro, ruch w domu i poza, substytuty tego, co niedostępne), bo mam za sobą n lat doświadczeń z odkładaniem i dostosowywaniem się do innych – może nie w wersji hard, ale jednak. Wcześniej miałam jednak poczucie tego, że to mój wybór. Pandemia uświadomiła mi, że odkładać nie warto, bo przyjdzie kolejny czarny łabędź i posprząta. A ponieważ nie mam bardzo optymistycznego oglądu tego, ile to potrwa, potrzebny mi sposób na smakowanie moich planów już teraz. 

Ostatnio znów zaczęłam fantazjować o wyjeździe do Triestu, jedynego miasta portowego Austrowęgier, przedziwnie położonego włoskiego miasta (szukajcie między Słowenią a Morzem Śródziemnym), jak pisze Mauro Covacich – najbardziej śródziemnomorskiego miasta północnej Europy.

Zdjęcie: Vasco Estermann, Unsplash

Nie wiem, czy uda się w tym roku, czy nawet w przyszłym, ale kiedy będzie można spokojnie podróżować, wybieram się do Triestu – dlatego, że jest nieoczywisty, że nie jest miejscem, do którego trafia się przy okazji, że fascynuje mnie dojrzała kultura, która w nim kiedyś kwitła.

Rozejrzałam się już za pokojami, ale zamiast zacząć układać plan zwiedzania (tym zajmę się, kiedy/jeśli kupię bilety), zabrałam się za naukę włoskiego. Wiem, że poradziłabym sobie bez niego, ale umówmy się, że kompletnie nie chodzi w tym o aspekt praktyczny, ale Vorfreude, czyli radość oczekiwania na przyszłe wydarzenia

Wielokrotnie słyszałam od dzieciaków o aplikacji Duolingo, ostatnio też znajoma z Goodreads dzieliła się swoimi postępami w nauce holenderskiego, i pomyślałam, że ją przetestuję. Jako była lektorka języka jestem zachwycona systemem, który od początku nagradza nas za tworzenie zdań. Abstrakcyjne z początku konstrukcje o preferencjach pokarmowych zwierząt, np. „Jego konie nie jedzą ryżu”, bawią mnie i kojarzą mi się z wiktoriańskimi podręcznikami do nauki francuskiego („Mam scyzoryk w swoim koszyczku”). Oprócz oczywistej funkcji słuchania ćwiczymy też – od początku – czytanie ze zrozumieniem i mówienie, co jest z punktu widzenia samodzielnej nauki języka absolutnie genialne. (Lojalnie ostrzegam, że włączenie funkcji mikrofonu, dostępne wyłącznie w wersji mobilnej, może się skończyć tym, że na podatniejsze na spam konta mailowe mogą zacząć spływać oferty erotyczne po włosku – co mnie akurat mało porusza, bo tego typu spam na tlen dostawałam po polsku już od dawna, i wszystko bezpiecznie ląduje w dedykowanym folderze). 

Duolingo jest atrakcyjne ze względu na element rywalizacji, gamifikacji itd. Jeśli już znacie angielski i chcielibyście się zacząć uczyć nowego języka (dla użytkowników wyłącznie polskojęzycznych przewidziany jest tylko kurs angielskiego) tu macie kilka dodatkowych porad:

  • Używam wersji darmowej. Jej ograniczenia (w wersji darmowej odpadamy po pięciu błędach i musimy czekać, aż odtworzą nam się „życia”, możemy je też odtworzyć, robiąc powtórkę materiału) sprzyjają nauce w organicznym tempie. Jest opcja dokupienia serc za zdobyte punkty, ale najczęściej przyjmuję do wiadomości fakt, że jestem zbyt zmęczona, żeby pracować dalej.

  • Powolny i stały postęp jest znacznie lepszy niż gnanie do przodu, bo pozwala ugruntować wiedzę, która musi nam się w głowie „uleżeć”. Warto codziennie powtarzać materiał: nie bez powodu „trudne poprawki” są najwyżej punktowane.

  • Tak wersja na PC, jak aplikacja nagradzają nas za codzienną naukę. Można też ustawić dzienne minimum punktów do osiągnięcia, choć podane opcje (chyba maksymalnie 50 punktów) to moim zdaniem za mało, żeby zauważyć realny postęp. Dobry dzienny cel, pozwalający robić szybkie postępy i jednocześnie powtarzać materiał, to około 140 punktów doświadczenia dziennie. 

  • Szukaj okazji do używania języka. Po dwóch tygodniach kursu jestem już w stanie tworzyć proste zdania, choć przy bardzo ograniczonym zasobie słownictwa, i szukam sposobów ich wykorzystania, co dodaje element zabawy (jak mogę wyrazić swoją reakcję na sytuację przy pomocy bardzo ograniczonej słownictwa i struktur?) Reakcje domowników są bardzo motywujące.

  • Jeśli poważnie myślisz o nauce, od razu kup i czytaj materiały na poziomie A1; tzw. readery (lektury uproszczone) zaczynają się od poziomu A2, ale znalazłam wydanie specjalne magazynu do nauki języka „Italia mi piace” na poziomie A1-A2. (W razie czego, oto inne numery specjalne siostrzanych magazynów: francuski, angielski, niemiecki, hiszpański, rosyjski dla początkujących.)

 A teraz idę obudzić męża. Una tazza di caffè, per favore!

***

Mam poczucie powiedział ostrożnie mój mąż pewnego ranka w zeszłym tygodniu że mi się zbiera, i że niedługo zagonisz mnie do robienia rzeczy, których nigdy nie chciałem robić.

Tak odpowiedziałam. Pójdziemy na kurs tańca. I będzie Ci się podobało. 

Zdjęcie: Preillumination Seth, Unsplash

Prawie 20 lat temu w Wyborczej ukazał się reportaż o warszawskiej milondze na świeżym powietrzu (odbywała się wtedy jeszcze na placu Piłsudskiego; w wyniku kolejnych artykułów prasowych i pojawiających się nieprzychylnych komentarzy, że oto ludzie tańczą przy Grobie Nieznanego Żołnierza, tancerze zaczęli spotykać się w innym miejscu).

Zdjęcia miały niesamowity klimat – uwielbiałam moje miasto latem, a to była kwintesencja letniego wieczoru jak z piosenki T. Love – ale nie poszłam ani na tamtą milongę, ani na milongę za Żelazną Bramą, ani na milongę w kawiarni niedaleko mojego ówczesnego mieszkania, mimo, iż wiedziałam, że każda milonga zaczyna się od praktiki, kiedy można się nauczyć kroku podstawowego lub o coś zapytać. Zabrakło mi śmiałości. Nie zebrałam się też, żeby zapisać się na kurs tańca, za to przez lata hodowałam playlistę „tango” na YouTube.

Może to dobry moment, żeby zapisać się na kurs; wiele szkół tańca prowadzi teraz zajęcia przez Zoom, choć ciężko mi sobie wyobrazić oddziaływanie przez internet chemii sprawiającej, że tango z kombinacji kroków staje się tańcem. Na razie zdjęłam z pawlacza buty, które kupiłam rok temu, i chcę sprawdzić, czy to dla mnie. Znalazłam na YouTube serię dobrze się zapowiadających, pełnowymiarowych lekcji doskonalących technikę chodu i poruszania się podczas tańca; na górze tej strony znajdziecie opis zajęć, po zjechaniu na sam dół strony – lekcje w porządku chronologicznym. (Właściciele działającego obecnie wyłącznie wirtualnie studia z Massachusetts podkreślają, że z filmów można korzystać bez opłaty, ale proszą o datek tych oglądających, których sytuacja jest lepsza od ich sytuacji.)

Mam ze sobą umowę, że jeśli moje ciało będzie to rozumieć, będę je uczyć dalej. Jeśli nie, to nie. Tak czy inaczej, kiedy tylko będzie to możliwe, wybieram się na milongę. 

Przy okazji: znalazłam świetny artykuł o tym, jak zbudować garderobę do tanga, zawierający na oko bardzo praktyczne rady dla krótko- i długodystansowców płci obojga; może komuś, albo mnie kiedyś, się przyda.

***

I to staram się robić: podnieść głowę i patrzeć na horyzont, wytyczyć sobie ścieżkę do punktu, który na nim widzę, cieszyć się na to, co będzie. Gawrą się nie martwię; zwykle, kiedy znajduję sobie jakiś cel, moje codzienne wybory zmieniają się na lepsze same z siebie.

Gdybyście miały pewność, że Wasze marzenie ziści się za miesiąc, za trzy,  za rok, co zaczęłybyście robić już teraz, żeby się do tego przygotować?


Zdjęcie tytułowe: Cathryn Lavery, Unsplash.

Komentarze

  1. Też korzystałam z Duolingo, żeby się uczyć francuskiego. Porzuciłam aplikację, kiedy poszłam do szkoły językowej półtora roku temu i rozpoczęłam indywidualne lekcje z lektorką. Miałam z ta aplikacją ten problem, ze byłam już na pewnym poziomie, a ona wciąż mi pokazywała zadania z początku kursu, co powodowało, ze mnie to trochę nudziło, ale może znajdę w niej ten guzik, żeby znowu zrobić test umiejętności i będzie mi podpowiadać trudniejsze rzeczy. Na indywidulanych lekcjach dostaję bardzo dużo materiału, ale jest on nieusystematyzowany, więc w zasadzie sama nie wiem, co umiem, bo i okazji do wykorzystania języka mam mało a poza tym mam blokadę z mówieniem.

    Ale dziękuję za podpowiedzenie tego czasopisma francuskiego, chętnie skorzystam. Póki co poszukując sposobu osłuchania się z językiem trafiłam na Netflix na francuski serial "Gdzie jest mój agent?" i wulgaryzmy po francusku przychodzą mi już bez trudu ;) Ale w ogóle to serial nie jest wulgarny. Jest bardzo zabawny a gwiazdy kina francuskiego grają tam same siebie, klientów agencji ASK w Paryżu.

    Na kurs tańca wybieramy się z mężem od kilku lat i prawdę mówiąc nie wiem, czy jest nam to pisane, bo przecież jak się czegoś bardzo chce, to sposób się znajdzie. A nam a to godziny nie pasują, a to nie ma czasu się zająć zapisem na zajęcia. A zdalnie to nie bardzo... Złej baletnicy, przeszkadza i rąbek u spódnicy.

    Ale chętnie poczytam o Twoich wrażeniach z lekcji tańca, a potem milongi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka już specyfika lekcji indywidualnych - może umów się z nią na realizację podręcznika, albo przygotowanie do egzaminu, nawet najprostszego? Albo zapisz się na kurs egzaminacyjny? To Ci da jakiś punkt orientacyjny. Dla mnie największym problemem z francuskim jest to, że jest mi on w zasadzie po plaster, tzn. potrzebny mi dokładnie taki stopień znajomości języka, żeby móc zrozumieć cytaty po francusku w angielskich i polskich książkach;-)

      Co do okazji do mówienia - na Duolingo widziałam, że uczący się organizują eventy na zoomie, na które można się od pewnego poziomu zaawansowania (zakładam, ze już na nim jesteś po takim czasie) zapisać i porozmawiać.

      Wrażenia z lekcji tanga i z milongi będą raczej odsunięte w czasie, ale jutro 'tańczę' pierwszą z lekcji pod linkiem i się na to cieszę:-)

      Usuń
  2. Wpadłam w dokładnie tę samą czarną dziurę marazmu z tym że u mnie ma to związek z nadciągającym przełomem - w kwietniu planuję powrót do pracy po rocznym urlopie macierzyńskim. Zmiana tak duża i wiążąca się z tyloma niewiadomymi, że przesłania wszystko inne bo zanim nie będę miała pewności, że dziecko i ja odnajdujemy się w nowej rzeczywistości to po prostu nie jestem w stanie nic zaplanować. Jest zapewne jakiś fachowy psychologiczny termin na taką blokadę. Postawiłam przed sobą jedno realistyczne wyzwanie - przygotowanie do egzaminu zawodowego. Wymaga pewnej systematyczności, ale nie przytłacza ogromem pracy i odległością w czasie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja kuzynka jest trzeci tydzień w pracy po powrocie w macierzyńskiego, więc w przybliżeniu jestem sobie w stanie wyobrazić, o jakich niewiadomych mówisz - u niej było o tyle dziwnie, że ominęła ją cała zawierucha związana z koronawirusem i reorganizacją pracy w firmie, więc wchodzi w już w miarę dotarte schematy, które jasne są dla wszystkich prócz niej. A i bez tego bywa trudno - mnie wyjście z funkcjonowania od-do po urodzeniu córki zajęło trzy lata; było mi na tyle ciężko, że nie byłam w stanie postawić przed sobą żadnego celu, niczego zaplanować, prawie na nic się nie cieszyłam. Dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, że to najprawdopodobniej była depresja maskowana, tylko bardzo nie na rękę było mi przyjąć ten fakt do wiadomości. Mam nadzieję, że u Ciebie pójdzie gładko, ale na wszelki wypadek warto mieć na siebie oko.

      Usuń
    2. Tak, funkcjonowanie od-do i niemożność zaplanowania niczego (choćby tylko we własnej głowie) brzmi bardzo znajomo. Pandemia tu gdzie mieszkam (w Londynie) jest bardzo odczuwalna i nakłada się na indywidualne zawirowania życiowe. Moje podejście do kryzysów najlepiej chyba oddają "Drobnomieszczańskie cnoty" Barańczaka i nie jest to schemat z którego łatwo wyjść. Czekam, bardzo czekam na wiosnę.

      Usuń
    3. Ja może nie aż tak, ale zdecydowanie wyznaję politykę “If you let yourself go …you may let yourself go a tidy sight farther than you want to” - Parade's End (bardzo polecam, choć cegła).

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty