The limits of control

 

Parę dni temu - przed inwazją na Ukrainę - koleżanka wysłała mi informację, że królowa Elżbieta ma koronawirusa. Natychmiast odpowiedziałam jej linkiem do Operacji London Bridge - skomplikowanego zestawu procedur, który będzie wdrożony w chwili śmierci królowej -  na co odpisała: "They like being prepared, just like you do."

Moja fascynacja (przyznaję) Operacją London Bridge wychodzi jednak poza to, że lubię czuć się przygotowana. Przyjaźnię się z procedurami, bo ich potrzebuję. Czerpię z nich spokój - z samego faktu, że komuś chciało się rozpisać szczegółowy plan działania, z profesjonalizmu ludzi odpowiedzialnych za jego wdrożenie, z pewności tego, co się stanie. Moja neurotyczność sprawia, że szukam czarnej sukienki na miesiące przed spodziewaną śmiercią krewnego, a powtarzając rutynowe, acz rzadkie czynności w pracy, co roku czytam wytyczne, żeby nic mnie nie zaskoczyło.

Ostatni tydzień pokazał jednak, że nie mam kontroli nad żadnym z kluczowych obszarów mojego życia. 

***

Zaczęło się w miarę niewinnie, od konfliktu między moją córką (dziewięć lat i warkoczyk) a chłopcem z jej klasy, który z racji na nad wiek rozwiniętą umiejętność manipulacji nosi w domu ksywkę Władek. Od Władimira. Dam Wam chwilę, by to przetrawić.

Relacja między moją córką i Władkiem jest skomplikowana - ciążą ku sobie, ale on chce mieć ją na wyłączność, i strzela toksyczne fochy, kiedy myśli, że kogoś innego może lubić bardziej (przysięgam, że ta historia nie jest parabolą polityczną). Parę dni temu Władek przegiął, bo posunął się do ataku fizycznego. Panie ze świetlicy zajmowały się swoimi sprawami i to, że Władek kopie moje dziecko, zauważyła przechodząca nauczycielka, która zwróciła mu uwagę, ale poza tym nie stało się nic - zero wpisów w dzienniczku, informacji do pani pedagog, czy dla rodziców przy wyjściu ze szkoły. (Wydarzenia kolejnych dni odtwarzałyśmy z mamą Władka, z którą na szczęście mam świetny kontakt, dzięki rozmowom z dziećmi.)

Płacze, kary i groźby przyniosły tylko eskalację sytuacji. W końcu Władek łaskawie przystał na rozejm, a zaalarmowana przez jego mamę pani pedagog (jedyny człowiek, który nie udaje, że niczego nie widzi, i nie tłumaczy fochów, przemocy fizycznej i gróźb tym, że kto się lubi...) przeprowadziła w klasie warsztaty o przemocy i poprosiła panie świetliczanki i panią wychowawczynię o to, żeby informowały nas o wszystkich niepokojących sytuacjach.

Dzień później, na świetlicy, Władek groził nowemu koledze z klasy, że zabije jego mamę, a potem jego. Z broni palnej. W dzienniczku, rzecz jasna, nie było na ten temat nic.

***

Potem była praca. Pominę szczegóły, ale ogólnie - upieranie się przy tym, że show must go on, gdy w mieście szaleje orkan, i nic - komunikacja, sprzęt, cały budynek szkoły i jej otoczenie - nie działa tak, jak powinno, nie było dobrym pomysłem, i wędruje do teczki z napisem "nie powtarzać".

***

W czwartek rano odebrałam e-mail od znajomej Amerykanki, niereprezentatywnie dobrze zorientowanej geopolitycznie, z informacją, że modli się za mnie i moją rodzinę. Na lekcji wychowawczej opowiadałam, spokojnie, o wiarygodnych źródłach informacji, o pomocy rzeczowej, która będzie potrzebna, o Fundacji Ocalenie, o wolontariacie. Zabrało mi cały dzień, żeby fakty i ich implikacje przebiły się przez barierę antydepresantów, które biorę od zeszłej wiosny. 

A potem zaczęłam myśleć. O mieszkaniu na Łemkowszczyźnie lub domu z ziemią w świętokrzyskim, które - jak twierdził bodajże Oskar Kolberg - było kiedyś tak odizolowane od reszty kraju, że przetrwała tam najczystsza forma języka polskiego. O kupnie sakw na rowery. O dokumentach, mapach i powerbankach. O tym, że znajomi, spolonizowani Ukraińcy dostają powołania do wojska. O plecakach ewakuacyjnych, które (jak mówi znajoma z fundacji zajmującej się pomocą Polakom na Ukrainie) są podstawą. O tym, że byłam w pierwszym roczniku uczniów nie uczących się obowiązkowo rosyjskiego. O tym, że całe slow life i cottagecore może wrócić w wydaniu jak ze złego snu.

Wiem, że stoicy radziliby przygotowywać się na najgorsze i ćwiczyć rożne warianty rozwoju sytuacji, ale z drugiej strony mówimy o rzeczach kalibru nieogarnialnego inaczej, niż przez pryzmat dystansu czasu i/ lub przestrzeni. Męczy mnie wspomnienie historii, którą opisałam w tym wpisie - kreślone z rozmachem, dające poczucie bezpieczeństwa plany, kontra zredukowana do niczego, do gaśnięcia, rzeczywistość.

 

Na razie wpłaciłam na PAH i czekam na moment, kiedy będę mogła porozmawiać z mężem, który na razie milcząco przetrawia fakty. A Wy, jak sobie radzicie z sytuacją - czy próbujecie coś planować, czy skupiacie się na tu i teraz - i w jaki sposób?


Zdjęcie tytułowe: kijowski mural "Renesans"; zeynep elif ozdemir, Unsplash.

Komentarze

Popularne posty