Trochę inna zima w mieście

Z bardzo udanego zimowego wyjazdu wróciłam co prawda z postanowieniem przeprowadzenia dwutygodniowego detoksu od alkoholu i słodyczy, ale przede wszystkim ze sporymi zasobami emocjonalnego tłuszczyku, który pomaga mi złapać dystans do rzeczywistości. 

Kiedy rozmawiałam z mężem o tym, że fantazjuję o kupnie mieszkania w miejscu, gdzie regularnie spędzamy letnie i zimowe wakacje, dotarło do mnie, że kluczem do tego poziomu relaksu są nie tylko wieczorne pogaduchy dorosłych, masaże, sauna, czy atmosfera hygge,  ale przede wszystkim łatwość, z jaką przychodzi tam uprawianie ruchu na łonie przyrody; bliskość stoków, szlaków, zdrowych lasów. Narty i deska są oczywiste dla przyjezdnych, ale można też chodzić po szlakach z kijkami lub bez, jeździć na biegówkach i ekstremalnych sankach, czy chodzić na skiturach (spotkałam się też z określeniem "patoskitury" - to wersja dla autentycznych twardzieli, np. GOPRowców). Co więcej, w tym roku wracamy z kolejnym plikiem poleceń miejsc, które należy odwiedzić, gdzie warto zjeść, i małych wypraw, których jeszcze nie odbyliśmy.

I kiedy rano w dniu wyjazdu szukałam pasujących nam zimowych form aktywnosci dostępnych w Warszawie, a Młoda przyturlała się do naszego łóżka płacząc, że znów czas wyjeżdżać, powtórzyliśmy sobie, co nam daje Warszawa (dużo), i obiecaliśmy sobie, że nim zaczniemy rozglądać się za mieszkaniem na Łemkowszczyźnie, postaramy się częściej w domu robić rzeczy, które sprawiają nam największą frajdę na wyjeździe.

Sportowo: wracamy do chodzenia na kijkach. Pewnego dnia zeszłam ze stoku wcześniej niż mąż i córka, i czekając na nich podeszłam kawałkiem szlaku na przełęcz Krzyżową. Schodząc o umówionej godzinie natknęłam się na pierwszym podejściu na młodą kobietę z kijkami, zakładającą kurtkę.

- Za chwilę zrobi się pani cieplej - ostrzegłam ją, na co szczęściara odrzekła:

- Wiem, codziennie tędy chodzę, ale dziś jakoś mi zimno...

Nie mamy w Warszawie niczego, co choćby odlegle przypominałoby tę trasę, ale zaprzyjaźniony klub nordic walking regularnie organizuje dłuższe marsze, i czas się nimi znów zainteresować. W razie czego na podorędziu mamy także Zieloną Mapę Warszawy.

Nie jeździmy na Górce Szczęśliwickiej (nie lubimy szczotek ani tłoku), ale gdyby zdarzył się cud i spadł śnieg, mam w pamięci ten wpis o biegówkach.

Kulinarnie: wyjechaliśmy z trzema kilogramami ręcznie robionej kiełbasy, którą  będziemy piec w piekarniku, i słoikiem odkrytej na wyjeździe pieruńsko ostrej musztardy angielskiej. 

Tej zimy nie będę już robić grzańca - vide wspomniany wcześniej detoks - ale ustawiam sobie przypominajkę na początek grudnia, żeby kupić wino, przyprawy, i robić grzaniec z goździkami i pomarańczą. (Na razie mogę parzyć sobie zimową herbatę.)

Kulturalnie: jak na złość, pierwszy tydzień pracy po feriach zapowiada się intensywnie, wiec planuję uciekać nad staw Walden i na Łemkowszczyznę.

***

Do tego sprawdziłam, gdzie najbliżej mamy suchą saunę i grotę solną (wersja deluxe dla ciekawych tu), i czuję się przygotowana do pielęgnacji spokoju wewnętrznego, przynajmniej na przestrzeni najbliższych paru tygodni.

A jak Wy uprzyjemniacie sobie zimę?


Zdjęcie tytułowe: armin djuhic, Unsplash.

Komentarze

  1. Zazwyczaj po prostu zaciskam zęby i staram się przetrwać...

    ...ale przedwczoraj przez szeroko otwarte okno wpadła pierwsza mucha, a to chyba oznacza wiosnę, nawet jeśli nos czerwienieje mi z zimna :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też widziałam muchę w górach, trochę jeszcze niemrawą, ale zdecydowanie przebudzoną, i ptaki zaczynają latać parami:-)

      Usuń
  2. Jeździłam w te okolice jako dziecko, obudziłas tym wpisem masę wspomnień. W Krynicy panował taki kompletny bezczas, pamiętam przedwojenne pensjonaty i modernistyczna pijalnię wody (zupełny unikat, a wtedy mi się nie podobała), a także wizyty na publicznym odkrytym basenie, którego wyposażenie musiało pamiętać lata 60. Ja serce zostawiłam w Karkonoszach, ale Łemkowszczyzna tez jest piękna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie wyjazdy tam były wyzwoleniem po posępnych, corocznych wyjazdach nad morze, gdzie na przełomie sierpnia i września spędzałam miesiąc, chodząc bez końca po plaży - miałam problemy z płucami, jak się potem okazało - efekt niewykrytej alergii. Do tej pory nie znoszę polskiego morza i kocham góry:-)

      Ten bezczas, o którym piszesz, dobrze pamiętam, a do tej pory wszystkie sceny uzdrowiskowe w literaturze umiejscawiam sobie właśnie na deptaku w Krynicy.

      Usuń
    2. Tak! Deptak w Krynicy to po prostu wzór uzdrowiska. Kochałam też tropić dawne peerelowskie nazwy pensjonatów, które pozostały jeszcze gdzieniegdzie w użyciu na starych szyldach i drogowskazach. Do moich ulubionych zaliczał się dom wypoczynkowy Walcownik i pensjonat Znicz.

      Dla mnie morze to wyjazdy z rodziną, a góry to kolonie i obozy. Zupełnie inne wakacyjne wspomnienia. Kocham Bałtyk, ale pogodowa loteria jednak mocno mnie zniechęca do planowania urlopu właśnie tam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty