Wiosenna gorączka

- W poniedziałek początek kalendarzowej wiosny! - rzucił radośnie kolega z pracy, a ja chrząknęłam sceptycznie, naciągając długie buty z barankiem w środku. (Przy ich zakupie, jakieś trzy lata temu, miałam zresztą bardzo centralno-/ wschodnioeuropejską refleksję, że przydadzą się w razie ewentualnej wojny.) 

Buty schowałam już do garderoby, ale jeszcze nie czuję wiosny - pomimo tego, że pod naszym blokiem zamieszkał kos, który gwiżdże wniebogłosy, i że pobudziły się motyle i żuczki.

Z jednej strony, od jakichś dwóch tygodni, mój organizm jest w stanie nietypowej mobilizacji: budzę się, wypoczęta, koło szóstej, i jem nie więcej, niż trzy posiłki dziennie, z czego dwa niewielkie. Zwłaszcza to ostatnie mocno mnie zaskakuje, bo zwykle jem wszystko i przy każdej nadarzającej się okazji. Odstawiłam też słodycze, do których wcale mnie nie ciągnie, i alkohol - z czystej babskiej ciekawości, ile to potrwa.

Zapisałam się na studia podyplomowe, w pracy wszystko ogarniam na wczoraj, dużo czytam, uczę się języka, i ogólnie jestem wydolna tak, że irytuję sama siebie, ale mam wrażenie, że rzeczy się przede mną jakoś bezsensownie piętrzą, i irracjonalne poczucie uwięzienia.

Chcę na zewnątrz, choć jeszcze zimno, a z drugiej strony nie potrafię otrząsnąć się z zimowego trybu działania. Ćwiczę w domu, bo za chłodno na to, żeby zacząć chodzić na piechotę do pracy, i czuję się jak idiotka, patrząc na słoneczne marcowe niebo; czekam na sezon wycieczek weekendowych, ale kompletnie zatraciłam umiejętność zaplanowania weekendu, który nie byłby nastawiony na ogarnianie spraw domowych. Dawno nie miałam poczucia, że prowadzenie domu zajmuje mi tak wiele czasu. Grzęznę w sprzątaniu, ładzeniu, prasowaniu (za zakupy i większość gotowania odpowiada mąż). Dziś przynajmniej udało nam się wyjść na kije do lasu.

(Czytam to, co piszę, i myślę, że to moja nadaktywność pewnie znów daje o sobie znać; dość wspomnieć wpisy z lutego zeszłego roku. Dobrze: poczekam, postaram się być cierpliwa, nie wszystko naraz.)

Poza tym jest jeszcze zbliżająca się komunia córki. Będzie nas od ośmiu do jedenastu osób, i nie zdecydowałam jeszcze, czy przygotujemy obiad sami, czy zamówimy catering. Z tym ostatnim jakoś się nie składa - wisienką na torcie jest to, że ostatnia restauracja, o której myślałam, gorąco mi rekomendowana, dosłownie tydzień temu straciła lokal. Jeśli macie jakiekolwiek doświadczenia okołokomunijne, którymi chcielibyście się podzielić, obiadowe czy nie, ślicznie poproszę o komentarz. Dajcie mi znać, że nie jestem w tym sama:-)

Na dziś to tyle; za tydzień pojawi się pewnie wpis o ubraniach (przeczytałam kolejną książkę o ubraniach, kupiłam kolejne sukienki, i napiszę, jak było...)

 

Zdjęcie tytułowe: Castle Coombe, 1965 rok. Via Annie Spratt, Unsplash.

Komentarze

  1. Mój świat też jakoś tak dziwnie się spiętrza, dookoła wszystkiego coraz więcej i więcej (wydarzeń, planów, spotkań towarzyskich, pracy w pracy i poza nią), a ja mam ochotę tylko wrzeszczeć "STOP", ale nie mogę przez zadyszkę. Jestem jesiennym typem człowieka, który lubi patrzyć jak świat zwija się do snu i odpoczynku. Ta wiosenna bieganina drenuje mnie z siły do cna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że może chodzić, częściowo przynajmniej, o to, że z jednej strony bardzo chcemy już wrócić do pre-covidowego rytmu funkcjonowania, ale z jednej strony zapomnieliśmy o jego kosztach (czy nawet wręcz o tym, jak _naprawdę_ wyglądał), a po drugie, przez te dwa lata strefa domowo-zdalna tak bardzo nam urosła, że kompletnie nie mieści nam się z naszymi bądź cudzymi oczekiwaniami w 24 godziny...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty