Slow tech living
***
Jak dla większości z nas, mój stosunek do technologii jest tak transparentny, że nie zauważam go, póki nie zetknę się z odmiennym. Niedawno jadłam obiad z przyjacielem z czasów studiów. Rozmowę przerywały nam nieustające powiadomienia przychodzące mu na telefon, padł temat subskrypcji pism (on samych gazet ma chyba cztery, ja subskrybuję wyłącznie serwis fitness), i serwisów streamingowych (ma trzy, my dopiero przed Sylwestrem założyliśmy sobie Netflixa). Potem, ponieważ jego karta płatnicza była zniszczona, oddał mi pieniądze za swoją część rachunku przelewem – chciał blikiem, ale nie mam. Nie mam też poczucia, że cokolwiek tracę.
Od dawna lubię wprowadzać małe bariery spowalniające między siebie a technologię, tak ze względu na zdrowie psychiczne, jak bezpieczeństwo. Z zasady jestem late adopterem. Telefon komórkowy kupiłam dopiero wtedy, kiedy, wkurzona, wróciłam do domu po godzinnym oczekiwaniu w deszczu na koleżankę, która nie pomyślała o tym, żeby z wyprzedzeniem zadzwonić do mnie na telefon stacjonarny i odwołać spotkanie. Nie jestem jak lekko paranoiczny informatyk, któremu kiedyś wynajmowałam mieszkanie, i który płacił mi wyłącznie przelewami pocztowymi, ale swoje konto internetowe założyłam naprawdę późno. Używam Gmaila, bo uważam to za przejaw funkcjonowania w mainstreamie, ale kiedyś chodziło mi po głowie, by przesiąść się na Tor; pomyślałam jednak, że to trochę zbyt radykalne, i dobrze, bo dzięki temu nie infiltrowało mnie FBI.
Kultywuję jednak pewien poziom zdrowej paranoi, zalecany przez ekspertów: nie mam smartwatcha, nie tylko z powodów estetycznych, ale też dlatego, że nie chcę, żeby zbierał o mnie informacje (a po trzecie, one naprawdę zbierają informacje o np. zużyciu kalorii mocno niedokładnie). Nie łączę usług i kont. Nie mam bankowości mobilnej. Lokalizację w telefonie włączam wyłącznie wtedy, kiedy jest mi potrzebna.
Oboje z mężem mamy poleasingowe laptopy; nasza dziesięciolatka nie ma jeszcze własnego (podczas nauki online najpierw korzystała ze sprzętu wypożyczonego z mojej szkoły, potem z laptopa męża, który korzystał w tym czasie z firmowego komputera). Telefon ma po ojcu; w naszym domu nigdy nie było tabletu, który traktowałabym bardziej jak zabawkę, niż realnie potrzebny sprzęt. Elektronikę, nawet drobną, wymieniamy dopiero wtedy, kiedy ją zajedziemy. Wiem, że primo, wydobycie metali ziem rzadkich, używanych do wyrobu wszelkiej elektroniki, wiąże się z nadużyciami etycznymi, a secundo, elektrośmieć to bardzo skomplikowany śmieć; w rezultacie dopiero niedawno sprawiłam sobie pierwsze słuchawki bezprzewodowe, bo te przewodowe nie chciały paść.
...wczesne lata 2010, kiedy smartfony zdominowały rynek, kiedy użycie mediów społecznościowych przez nastolatki i młodych dorosłych z opcjonalnego stało się obowiązkowe, i kiedy w bardzo krótkim czasie przeszliśmy od sytuacji, kiedy niewielka część ludzi korzystała z tych technologii, do sytuacji, kiedy korzystali z nich prawie wszyscy, a młodzi ludzie zaczęli coraz mniej sypiać...
Mój telefon milczy, chyba, że dostanę smsa – nie mam Facebooka, messengera, WhatsAppa, i nie wiem, czego jeszcze.
***
Uważam, że internet przestał być sexy przed 2005 rokiem, kiedy z ekscytującego medium, Dzikiego Zachodu ludzi inteligentnych i hobbystów, stał się banalnym – pardonnez le mot – kapitalistycznym narzędziem świadczenia pracy i dostarczania rozrywki.
Kiedyś, przysięgam, byłam dziewczyną dzielącą łóżko z laptopem, pękiem kabli i książkami; teraz skończę pisać, zamknę komputer i pójdę czytać Dziennik Anais Nin.
Zdjęcie tytułowe: Luke Lung, Unsplash.
Komentarze
Prześlij komentarz