Ściany mojego ogrodu

 

W tym tygodniu spędziłam trzy dni na zwolnieniu. Nie zaskoczyło mnie to: od lat choruję w tym samym tygodniu września, co jest wypadkową powrotu do pracy głosem i pierwszych krążących wirusów. W porządku, pomyślałam. Wysłałam do szkoły materiały na zastępstwo i korzystając z chwili oddalenia od szkolnego wiru, siadłam ogarnąć rzeczy organizacyjne. 

W rezultacie spędziłam te trzy dni de facto w pracy zdalnej, bo wir toczył się dalej. Po drugim dniu ogarniania terminów, sprawdzania nadsyłanych prac, by uniknąć "górki", zdalnym wydawaniu głasków i szybkich strzałów pierwszoroczniakom, których trzeba nauczyć podstawowej dyscypliny akademickiej, oraz odmawiania korepetycji przemiłym, acz nieustępliwym matkom, obudziłam się o czwartej. Po trzecim dniu wzięłam na noc Xanax. 

W czwartek wróciłam do pracy - z radością, bo pomyślałam sobie, że jeśli do niej pójdę, będę też z niej mogła wyjść. Błąd. Okazało się, że trzeba było reagować wychowawczo, co wymaga - jeśli tego nie wiecie - wielu telefonów do wielu ludzi. Bardzo dokładnie wyszłam z siebie. Wieczorem wzięłam kąpiel z solami i esencjami Kneippa, po czym spałam oszałamiające pięć godzin.

W piątek czułam się podobnie jak w czwartek - porowata, przepuszczalna. Miałam poczucie, że wpuszczam i wypuszczam z siebie za wiele, że wszystko przepływa przeze mnie, jak chce. Ale był piątek, a w piątki Zachęta jest otwarta do dwudziestej.  Odstawiłam dziecko na zbiórkę i przez blisko dwie godziny chodziłam wśród polskiej sztuki współczesnej, nie starając się niczego rozumieć i nie siląc się na nic poza odczytywaniem reakcji z bebechów. Nie miałam zasobów, to nie był ten dzień. 

Z muzeum wyszłam jako ja.

***

Niedawno ustaliłam sobie trzy wartości, które są dla mnie podstawą funkcjonowania, i czynności czy sposoby spędzania czasu, które je - jak to się mówi z angielska - wspierają. Lista jest krótka i niewyszukana: lojalność wobec rodziny i przyjaciół, potrzeba swobody (niepokojąco narastająca we mnie z wiekiem, a może po prostu wracająca po zakończeniu - odpukać - przygody reprodukcyjnej), sztuka. 

Ich statusy są różne; dwie pierwsze to - jak dla mnie, tu i teraz - must-haves dobrego życia. Sztuka jest should-have, bo nie dałabym jej radę włączyć w życie codzienne. Jeśli będę zbyt rozproszona życiem, żeby złapać dobry kontakt z dzieckiem czy z mężem, będę miała (co najmniej) mikromoralniaka, który pogłębi się po kolejnym takim dniu. Jeśli w pracy nie obronię swoich granic, będę się czuła źle, codziennie. Bez terapii sztuką poradzę sobie dzień, tydzień, może miesiąc. Ale nic nie reperuje moich granic tak dobrze, tak bez pudła. 

Co Was psuje, w codziennym życiu? Co Was reperuje? Gdzie są Wasze oazy?

P.S. Spałam siedem godzin, co jest zachwycającym wynikiem.

Zdjęcie tytułowe: Annie Spratt, Unsplash.

Komentarze

Popularne posty