Indywidualizm we wnętrzu

Dziewczęciem będąc, miałam przyjaciółkę, która lubiła przygody na jedną noc. Mocno mnie to niepokoiło, bo miałam przerost wyobraźni i oczyma duszy widziałam ją zgwałconą albo zaszlachtowaną przez jakiegoś świra (ale nic z tych rzeczy, miała całkiem niezły radar i nic złego, nawet infekcja, jej się nie zdarzyło). Jednak pewnego dnia te dwadzieścia lat temu zadzwoniła do mnie w weekend, roztrzęsiona, i powiedziała, że faktycznie, to zły pomysł był, właśnie zwiała facetowi z mieszkania.

  Co się stało?! spytałam.

  Obudziłam się, kiedy jeszcze spał, i obejrzałam jego mieszkanie. Było całe białe, robione przez architekta, i nie było w nim ani jednej książki. 

***

Ostatnio zdarzyło mi się odwiedzić kilka domów, stanowiących uwspółcześnioną wersję mieszkania, które wywołało lęk u M.: kostki, w których na ścianach wiszą wybrane przez architekta abstrakcje, gdzie na parterze mieszczą się kuchnie, i odwrócone tyłem do nich, a przodem do ściany z ogromnym telewizorem, „strefy wypoczynkowe” (plus sztampowa łazieneczka dla gości). Na górze są schludne pokoje-przegródki, w których jak w szafach wnękowych funkcjonują domownicy. W żadnym z tych domów nie było widać humanizujących elementów, takich jak płyty czy książki, prócz np. wielotomowych historii Polski, „Czułego narratora Tokarczuk czy klimatycznego bestselleru Gatesa. („Może czytają na czytnikach?”, spytałam w drodze do domu. „Yeah, right”, mruknął mój mąż.)

Co ciekawe, nie zawsze wynikało to ze zdania się na wizję architekta czy dekoratora, którego wybór bywa często jedyną manifestacją indywidualnego gustu właściciela; co najmniej jeden dom był w najmniejszych szczegółach przemyślany, dopieszczony, wybrany – a i tak wyglądał, jakby gospodarze weszli tam pięć minut przed nami.

***

Podczas dekady spędzonej w Anglii doszła do wniosku, że domy, zamki, rezydencje i zgromadzone w nich liczne skarby mogą komunikować sobą pewną niezmienność, piękny sposób życia. Dywany, obrazy, antyki, myślała, ubarwiały upływ czasu, kształtowały go jak emocje miłość, szczęście, smutek. Przedmioty i mienie, nieruchome i zamknięte w sobie, nie stanowiły zagrożenia, a swoim wyraźnym stylem i lojalnym, milczącym nawarstwianiem się patyny, biernie ubogacały minuty, godziny, mijające dni (...) cofając czas, czuła Elizabeth, zatrzymując go. Powstrzymując zmianę.

I cechowała je szlachetność, niekwestionowana wartość. Elizabeth uważała, że troska włożona w wytworzenie przedmiotu była czymś zauważalnym. Jeśli przedmiot był dobry, stanowił dowód tego, co w ludzkości było ponad zwykłe apetyty; tego, co bardziej wyrafinowane, bardziej złożone. Było to oczywiste w przypadku arcydzieł; mniej oczywiste, ale nie mniej prawdziwe, w przedmiocie stanowiącym mniejsze, ale nadal znaczące osiągnięcie. (Katherine Bucknell, „Canarino”, tłumaczenie moje.)

Bohaterka powieści Bucknell, dążąca do perfekcji w każdym obszarze życia Elizabeth, staje się niejako kuratorką rodzinnej posiadłości w Wirginii, kolekcjonując dopełniające ją antyki:

W domu prawie nie było nowych rzeczy. Zgromadziła jego wyposażenie z wielu źródeł stoły, lampy, tkaniny, tapety, łóżka, przykrycia, skrzynie, sofy, gobeliny przedmioty, które przeszły przez ręce wielu twórców, wielu użytkowników, wielu rodzin; były sprzedawane i odsprzedawane przez antykwariuszy i domy aukcyjne w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku, jeszcze dalej. Z pewnością nie szkodziła planecie, przetwarzając, ponownie używając, odnawiając. Ta kolekcja i jej drobiazgowa aranżacja stanowiły najpełniejsze odzwierciedlenie jej wyczucia tego, co stanowiło szczyt  wizualnej przyjemności i fizycznego komfortu.

Nie rozumiem, jak można żyć we wnętrzach urządzonych z najwyższą starannością, ale sprzyjających usuwaniu z nich wszelkich śladów ludzkiej aktywności i wspólnego spędzania czasu. We wnętrzach, w których widać tylko proste linie, a w których brak kształtów.

Rozumiem jednak i szanuję próby zatrzymywania czasu poprzez gromadzenie przedmiotów z historią, na miarę możliwości kolekcjonera, choć sama z wielu powodów nie mogłabym żyć w konsekwentnie umeblowanym antykami wnętrzu. Znam też i rozumiem, intelektem, bo nie trzewiami, ludzi o wysokim poczuciu estetyki, którzy wnętrzem swego domu opowiadają naprawdę fascynujące historie. (Znam też artystów i rzemieślników tworzących piękne przedmioty, których domy są urządzone bardzo w stylu non finito – nie ma tu reguły.) Jestem nawet w stanie pojąć potrzebę odtworzenia typowo instagramowego stylu – nie świadczy ona co prawda o wyrobieniu estetycznym, ale w końcu podoba nam się to, na co patrzymy najczęściej, a po drugie, rzeczy w tym stylu łatwo jest kupić, w odróżnieniu od dobrej grafiki czy szkła.

***

Urządzanie wnętrz w kontrze do tego, co popularne i powszechnie dostępne, było w naszym kraju zauważalne już za czasów PRL, kiedy oficjalnie promowano funkcjonalne, kolorowe i nowoczesne sprzęty domowe. Warszawscy artyści i intelektualiści, których mieszkania dokumentowała Felicja Uniechowska na łamach rubryki wnętrzarskiej magazynu „Ty i Ja, stosowali różne strategie, by oryginalnym wystrojem mieszkania wyrazić swoje aspiracje kulturowe i odmienność od ogółu społeczeństwa. 

Od hegemonii ujednolicającej polskie mieszkania meblościanki uciekano m.in. meblując mieszkania antykami, w latach 60. dostępnymi łatwiej i taniej, niż nowe, „demokratyczne” meble; klasyczne thonetowskie krzesło gięte, tzw. czternastka, kosztowało mniej więcej tyle, co para dobrych rajstop. Ludzie z kręgów artystycznych często stawiali na oryginalne, nietypowe rozwiązania, znajdując nowe zastosowania przedmiotów takich, jak sanie (przerobione na siedzisko) czy skrzynki po owocach (klik).

Być może po to, by nieco zatrzeć polityczny wymiar krytyki unifikacji mieszkań, a co za tym idzie, sposobu życia, dziennikarze „Ty i Ja” krytykowali nie tylko meblościanki, ale i popularny wśród inteligencji, powojenny styl ładowski, w którym meble o ascetycznych liniach uzupełniano folkowymi dekoracjami z Cepelii”. (Cepeliaod roku 1950 sprawowała nadzór nad spółdzielnią „Ład”, i de facto odebrała jej moc kształtowania wrażliwości estetycznej Polaków, co ciekawie opisuje ten artykuł.)

W tym kontekście meblowanie domu antykami miało wymiar nie tylko estetyczny, ale też społeczno-ideologiczny; eklektyczna zbieranina sprzętów sugerowała pochodzenie „niedemokratyczne, czyli nie z ludu, lub przynajmniej, jak w przypadku moich rodziców, większy kapitał kulturowy.

Ich dom stanowi najlepszy dowód tego, że siła oddziaływania rubryki Uniechowskiej znacznie wykraczała poza ramy czasowe wydawania „Ty i Ja”, czyli lata 1960-1973. (Moja mama zaczęła czytać to pismo na studiach i do tej pory przechowuje wszystkie kupione numery.) Wychowałam się poza Warszawą, gdzie łatwiej było nie tylko o mieszkanie jako takie, ale też i większy metraż, dostęp do antyków i rzemieślników; biegałam po zdobycznym parkiecie, bawiłam się na dziewiętnastowiecznej kanapie, nad którą wisiała na ścianie malowana porcelana, a meblościanki widywałam (sporadycznie) idąc gdzieś z wizytą. 

Pierwsze warszawskie mieszkanie urządziłam prostymi meblami z nieistniejącego dziś sklepu Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, mieszczącego się, o ironio, naprzeciwko pierwszego sklepu IKEA. Dziś, kiedy znów trudno o ładne meble, nadal można próbować coś zdziałać, nawet w ramach tego, co w IKEA dostępne. Z ich aranżacji wnętrz najbardziej podobają mi się te pseudoklasyczne – pod linkami macie stylizacje przygotowane dla odbiorcy polskiego (tu i tu), z Bahrajnu i Wielkiej Brytanii. Moim głównym zastrzeżeniem wobec nich, prócz nagromadzenia przedmiotów, jest to, że styliści użyli ciemnych kolorów ścian, by podkreślić klimat wnętrz, i ciężko mi sobie wyobrazić, jakie wrażenie te same meble i dodatki robiłyby na tle białych ścian. (Sama nie umiem funkcjonować w ciemnych wnętrzach, a do tego znajomi graficy i malarze twierdzą, że ściany powinny być białe inne wysysają kolor z zawieszonych na nich obrazów.)

***

Mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o obsesyjno-drobiazgowe podejście do urządzania mieszkania – przykładam do tego znacznie mniejszą wagę, niż do samokształcenia czy sposobu ubierania się; mieszkanie nie jest dla mnie obszarem bardzo przemyślanej manifestacji siebie. Lubię komfort i na pewno kształtuję swoją przestrzeń, ale nie jestem osobą, którą relaksują zakupy czy przeglądanie pism wnętrzarskich (próbowałam), i mocno rozmijam się ze współczesną kulturą wiecznego upiększania gniazda.

Tę ostatnią bardzo ładnie podsumował w 2000 roku David Brooks, autor książki „Bobos in Paradise”, opisującej zwyczaje dobrze zarabiających, wykształconych mieszczuchów o lewicowych poglądach, czyli bourgeois bohemians, w skrócie bobos. Według niego, poświęcają oni 

fanatyczną uwagę drobnym przedmiotom gospodarstwa domowego, wybierając na przykład jedyny właściwy model sitka do makaronu, wyróżniającą się klamkę, czy jeden z tych świetnie zaprojektowanych korkociągów (...). Im mniejszy przedmiot, tym bardziej godne podziwu jest to, że głęboko przemyśleliśmy jego zakup. (Tłumaczenie moje).

I jeszcze, złośliwie:

Osoba o pewnym typie wrażliwości doznaje przypływu energii życiowej, otwierając puszkę zupy szczególnie błyskotliwie zaprojektowanym otwieraczem.

Brooks tłumaczy to polityczną poprawnością bobosów, ich skomplikowaną relacją z zarabianymi przez nich (dużymi, mówimy tu o czasach sprzed kryzysu) pieniędzmi, i skłonności do dzielenia wydatków na moralne i uzasadnione  oraz niemoralne i w złym guście (wydatki na dom, poza częścią technologii, zaliczają się do tej pierwszej kategorii):

Przestronna kuchnia o trwałym wyposażeniu oznacza, że sami wykonujecie swoje obowiązki, i doświadczacie twardej rzeczywistości życia codziennego, jak chcieliby tego Gandhi i Karol Marks. (...) Ostentacyjna konsumpcja jest czymś złym, ale wydawanie pieniędzy na te części domu, w których kiedyś pracowała służba, jest wyrazem egalitaryzmu.

(Jeśli jesteście ciekawe stylu bobo, tu znajdziecie artykuł ze sporą liczbą zdjęć i konkretnych porad.)

Choć przewidywania Brooksa się nie sprawdziły (sądził, że w niedalekiej przyszłości nawet zdeklarowani humaniści będą świetnie zarabiać), jest bezlitośnie spostrzegawczy i zabawny. Ciężko mi było nie myśleć o moich czytających „Krytykę polityczną” znajomych, którzy z wypiekami na twarzy dyskutują o wannach, bateriach prysznicowych i deszczowniach, a o swoich paniach sprzątających wspominają z widocznym poczuciem winy, zawsze podkreślając, że zatrudniają je po to, by im pomóc. 

By podsumować – mam wrażenie, że moje podejście do urządzania wnętrz jest wypadkową trzech rzeczy: braku zasobów (czasu, talentu, czy choćby nieograniczonych zasobów finansowych); faktu, że tę energię kierunkuję i przepalam gdzie indziej; oraz ostatecznie tego, że nie żyję życiem, które byłoby diametralnie różne od stylu życia moich rodziców, i nie muszę kreować siebie od podstaw.

***

I to tyle na dziś – wpis o urządzaniu wnętrz w stylu „W stronę retro”:-) A jak jest u Was? Czy uważacie, że wnętrza Waszego mieszkania powinny oddawać Wasz styl, a jeśli tak, gdzie szukacie inspiracji, mebli i dodatków? W jakich sytuacjach myślicie o wprowadzeniu zmian w mieszkaniu? I gdzie, do diaska, mam kupić nowe poduszki na kanapę?

Zdjęcie tytułowe: Manja Vitolic, Unsplash.

Komentarze

  1. U mnie poduszki retro: www.persjarnia.com
    Na tle białych ścian i gładkich tkanin wyróżniają się nawiązaniem do przeszłości. Za tło mają pokaźną bibliotekę, dom bez książek jest pusty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że świetnie by się prezentowały przy meblach z ciemnego drewna, o dość surowej stylistyce. I znam chyba kogoś, kto byłby zadowolony z takiego bieżnika - dziękuję za rekomendację!

      Usuń
  2. Dla mnie ma znaczenie doposażanie mieszkania zgodnie ze swoim gustem, wicie i upiększanie gniazda - jestem domatorką, przebywanie w domu mnie cieszy. Styl naszego mieszkania jest trochę kompromisem, trochę manifestacją (antyki, rzeczy z drugiej ręki jako walka z rozbuchanym konsumpcjonizmem; realizowanie ambicji domorosłej botaniczki przez uprawę roślin na każdej wolnej, nadającej się do tego celu przestrzeni), trochę maską (lewaczka w otoczeniu antyków i retro mody), a trochę prostą kontynuacją stylu, do jakiego przywykłam w domu rodzinnym. Lubię ładne drobiazgi użytkowe, lubię rzeczy porządne i długotrwałe, ale nie znoszę przy tym zakupów. Więc bardzo prawdopodobne, że byłabym jedną z osób szukającą jedynego słusznego, pięknego i do tego spełniającego swoją funkcję korkociągu :D Lubię też rękodzieło, to znaczy od trzech lat "kończę" wyszywać serwetę na stół. Może kiedyś rzeczywiście ją skończę. A co do książek - na widoku mam ich mniej, niż w rzeczywistości, nie mówiąc o tym, że jako dumna posiadaczka karty bibliotecznej w Bibliotece Jagiellońskiej nie czuję zbyt dużej potrzeby kupowania książek ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W odróżnieniu od mojej mamy mam "czarny kciuk", więc polegam głównie na kwiatkach ciętych, choć koleżanka fuka, że to nieekologiczne... Maska retrolewaka jest bardzo praktyczna i bardzo mi się przydaje w pracy:-) A co do książek, jestem mistrzynią drugiego rzędu, układanek, stosików i upychania - nie mam ich _bardzo_ wiele z powodów, o których kiedyś pisałam, ale nadal sporo, bo często mam nietłumaczone zachciewajki, i wtedy biblioteka nie pomaga...

      Usuń
    2. Na nietłumaczone zachciewajki biblioteka rzeczywiście nie jest lekarstwem. Podobnie jak na nowowydane zachciewajki. Gdyby nie napięty jak cięciwa budżet, utonęlibyśmy z mężem pod moimi książkami (i roślinami). Dzięki Bogu i ludzkości za biblioteki. Na powódź roślin obawiam się, że będziemy skazani. A propos - polecam zamiokulkasa. Roślina idealna - podlewać, jak się przypomni, nie stawiać w pełnym słońcu, a najlepiej dać mu spokój - i rośnie!

      Usuń
    3. Zamiokulkas idzie do zakładek, dziękuję:-) na razie zaskoczył mnie kwiatek, kupiony jesienią, "żeby coś zielonego było widać w kamerze", który wypuścił pęd wymagający megadrabinki:-)

      Usuń
  3. Mówiąc zupełnie uczciwie to drobiazgowe urządzanie wnętrza jest jednym z zajęć jakie zostawiam sobie na wiek 50+. Obecnie mieszkam w chyba trzynastym lokum w życiu, do czasu aż moje dziecko zacznie szkołę mam nadzieję gdzies się na stałe zakotwiczyć, ale nawet wtedy trudno mi sobie wyobrazić, ze moje hobby to mieszkanie. Niemniej jednak kocham piękne wnętrza i to piękno staram się wokół siebie tworzyć - tyle ze dla mnie piękno oznacza głównie funkcjonalność, harmonię i brak chaosu, a wiec trudno tu mówić o nadzwyczajnych aspiracjach ;)

    Tekst o bobo smakowity, choć faktycznie patrzy się na niego niczym na Seks w wielkim mieście - czy naprawdę klasa średnia żyła kiedyś na takiej stopie, czy to fantazja niczym serial produkcji TVN?
    Moim wnętrzarskim pet peeve, oprócz pamiątek z podróży (naprawdę nie wiem czemu te makatki i czajniczki tak mnie bawią), są skoordynowane obrazy w stylu reprodukcji Łempickiej na każdej ścianie.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brak chaosu jest nadzwyczajną aspiracją, kiedy dzieli się mieszkanie z moją rodziną - ja Marie Kondo, oni wszystko-zachowaj-na-wierzchu:-) Ale staram się, jak mogę.

      Książka jest z roku 2000, czyli przed kryzysem 2007 roku i wczesnymi o rok-dwa wstrząsami wstępnymi, więc faktycznie mogło to nie być wyssane z palca...

      Próbuję sobie wyobrazić te skoordynowane obrazy, i szczęśliwie nie mogę, ale co do pamiątek z podróży i etnicznych dodatków w ogólności, Brooks ma teorię, że to wyraz poprawności politycznej i white guilt:

      "(...) if you tour a super-sophisticated home, you will see an odd mélange of artifacts that have nothing in common except for the shared victimization of their creators. An African mask will sit next to an Incan statue atop a table-cloth fashioned from Samoan, Brazilian, Moroccan, or Tibetan cloth. (...) Sometimes it will be the religious objects of an oppressed culture that will be displayed in an educated home: Amazonian figures, Native American totems, Egyptian deities, animistic shells, or Shinto statuettes. It is acceptable to display sacred items in an educated person’s home so long as they are from a religion neither the host nor any of his or her guests is likely to profess."

      I'll have what he's having, zdecydowanie.

      Usuń
  4. Dzięki za wpis, temat jest dla mnie mocno na czasie bo zbliża się u mnie moment podejmowania decyzji wnętrzarskich dotyczących naszego domu i sporo myślę o tym temacie.
    Nie jestem osobą świadomie wyrobioną artystycznie, ale pochodzę z domu, w którym sztuka zawsze była obecna (moja mama jest artystką), więc jakiś bazowy poziom dobrego gustu zdaje mi się, że posiadam, ale często mam problem z określeniem dlaczego dana rzecz podoba mi się lub nie. Próbowałam się przymusić do takiej świadomej analizy i pozwoliło mi to wyekstrahować kilka zasad, którymi najwyraźniej do tej pory podświadomie się kierowałam i którymi mam zamiar teraz, świadomie, kierować się nadal.
    Dodam jeszcze, że ani ja, ani mój mąż nie lubimy zmian we wnętrzach i remontów, więc dom planujemy tak, aby był na zawsze (oczywiście zakładamy, że ściany trzeba będzie od czasu do czasu pomalować, a podłogi odświeżyć, ale stanem idealnym byłoby dla mnie zachowanie na zawsze tych samych mebli i stylu). Domy/mieszkania zmieniane sezonowo "bo teraz jest moda na rattany wiec wyrzuciłam te stare pudła i kupiłam kosze rattanowe" to coś co napawa mnie zdumieniem podszytym mdłościami.
    I ostatnia rzecz tytułem wstępu (obawiam się, że ten komentarz wyjdzie długi, choć i tak staram się streszczać): codzienny kontakt z gustownym wnętrzem i ładnymi przedmiotami sprawia mi nieustającą radość. Są w życiu przyjemności, które cieszą tylko przez chwilę (dobre wino chociażby) i takie, które cieszą stale, a nawet z czasem coraz bardziej, bo wiek i patyna dodają im uroku. Ładne wnętrze, ładne przedmioty użytkowe należą u mnie do tej drugiej kategorii, więc nie zamierzam na nich oszczędzać zasobów (czasu, namysłu, przeszukiwania Internetu, pieniędzy), bo wiem, że inwestycja się zwróci. Jednocześnie dom nie jest dla mnie dziełem sztuki ani świątynią - dom służy do mieszkania, mieszkańcy zostawiają na nim swój ślad (np. kredki na ścianie ;)) i nie mam żadnej potrzeby traktowania domu wizerunkowo - nie mam potrzeby pokazywać go na zewnątrz, chwalić się, a gości zapraszam głównie takich, dla których najciekawsza jest ściana z książkami.

    A teraz do rzeczy, moje wyekstrahowane zasady dotyczące urządzania wnętrz:

    1. Żadnego udawania. Żadnych płytek udających drewno czy marmur, paneli drewnopodobnych, żadnego plastiku udającego terakotę, żadnych sztucznych roślin. Rzeczy kupuję albo autentyczne, albo w ogóle. Wolałabym podłogę z taniej sosny, która szybko się porysuje, ale będzie autentyczna, niż z panelu udającego dąb.

    2. Powiązane z powyższym: naturalne materiały. Patrzenie na plastik boli moje oczy i jeśli tylko jest to możliwe (w wypadku spryskiwacza do roślin okazało się niemożliwe :( ) to wolę kupić przedmiot ze szkła, ceramiki, kamienia czy metalu.

    3. Elementy podstawowe, najtrudniejsze do zmiany powinny być najwyższej możliwej jakości, tyczy się to podłóg, glazury, drzwi wewnętrznych, ceramiki łazienkowej. Dopuszczam kupienie kanapy nieco poniżej mojego gustu i wymianę ją na lepszą za kilka lat, ale położonych raz płytek skuwać nie będę, więc niech będą tak dobre jak to tylko możliwe.

    OdpowiedzUsuń
  5. 4. Sztuka użytkowa. Jeśli to tylko możliwe, to kupię ładną, metalową lub szklaną konewkę, zamiast przeciętnej konewki, lustro w ładnej ramie zamiast "po prostu lustra" i tak dalej. Sztuka użytkowa zdobi, a nie przytłacza, jest naturalną częścią domu, żyje w nim - zwłaszcza przedmioty, które mamy zawsze na widoku. Ostatni mój nabytek: marmurowa solniczka z pieprzniczką, widzę je codziennie i za każdym razem cieszą moje oczy.

    5. Sztuka i dodatki dekoracyjne muszą w domu pojawić się naturalnie, z czasem i mieć swoją historię. Obrazy dobrane przez architekta albo wisząca w co drugim mieszkaniu na wynajem Audrey Hepburn powodują, że coś we mnie umiera. W naszym salonie wisi pięknie wykonana maska, którą mój mąż nosił w czasie karnawału w Wenecji, na tarasie leżą obecnie poduszki w poszewkach przywiezionych z Iranu, a arabski sztylet kupiony na targu staroci we Francji wciąż czeka na godne jego urody miejsce. Mamy też sztukę autorstwa naszych znajomych ze szkoły i rzeczy, które dostaliśmy jako (trafione) prezenty. Każdy przedmiot ma historię, o każdym mogę coś powiedzieć.

    6. Książki na widoku. Uważam, że książki powinny znajdować się w salonie, albo innym miejscu gdzie swobodnie mogą kręcić się goście. Nie dla szpanu, ale dla szukania wspólnych mianowników. Sama odwiedzając innych ludzi naturalnie najpierw podchodzę do regału z książkami i chcę dać swoim gościom tę samą możliwość. Uważam też, że "normalizowanie" widoku książek jako nieodłącznej części życia domu (u nas leżą też na parapetach, półkach i gdzie popadnie) jest bardzo ważne w wychowaniu dziecka.

    7. Trochę wyższy poziom i coś, czego sama do końca jeszcze nie zdefiniowałam, ale chciałabym, aby mój dom nawiązywał do okolicy. Nie chcę stylu skandynawskiego, nowojorskiego czy francuskiego. Chcę styl lokalny, co w naszym wypadku będzie oznaczało galicyjski. Z mozołem identyfikuję jego elementy, które można będzie wprowadzić do domu bez robienia z niego skansenu czy efektu odtwórstwa historycznego (którego nienawidzę), ale być może uda mi się coś osiągnąć w okładzinie kominka nawiązującej do lokalnych pieców kaflowych czy w mozaice, którą planuję na posadzce hallu czy łazienek.

    8. Odrzucam minimalizm rozumiany jako maksymilizowanie prostoty. Wydaje mi się, że kryje się za nim często brak pomysłu, oszczędność i lenistwo (głównie projektantów), nuda. Nie chcę łączyć białych ścian z białym sufitem, umieszczę między nimi dekoracyjną fasetę lub sztukaterię. Nie chcę prostych białych frontów kuchennych, mebli o najprostszych możliwych kształtach, bezpieczeństwa, neutralności, nijakości.

    9. I drobiazg na końcu, ale dla mnie istotny: okna są po to, aby przez nie patrzeć (zwłaszcza jeśli jest na co, a widok będę mieć na ogród i leżące dalej wzgórza). Nie będzie więc ani firanek, ani kwiatków szczelnie zastawiających parapety. Rośliny lubię duże, preferuję dwie - trzy tworzące plamy intensywnej zieleni w pomieszczeniu, zamiast piętnastu maluchów ledwie wyglądających z doniczek. Obecnie palmy, paprocie, aspidistra, do domu, na gwiazdę salonu planuję dwu-trzymetrową sterlitzię, która w obecnym mieszkaniu już mi się niestety nie zmieści.

    I na koniec, dla zobrazowania tego co rozumiem przez ładne przedmioty użytkowe, trzy osłonki na doniczki jakie zakupiłam ostatnio:
    https://allegro.pl/oferta/oslonka-zielony-wzor-ap-10711100201
    https://allegro.pl/oferta/doniczka-ceramiczna-niebieska-szara-na-nozkach-20-10247185638
    https://allegro.pl/oferta/doniczka-granatowa-z-porcelany-oslonka-na-donice-10589011614

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwsza doniczka piękna:-)

      Twój komentarz uświadomił mi dwie rzeczy- po pierwsze, bardzo ciężko mi sobie wyobrazić, że miałabym gdzieś osiąść na zawsze i podejmować decyzje wnętrzarskie na zawsze - myślę, że w naszych czasach to rzadkie doświadczenie, i absolutnie rozumiem Twoje dążenie do jakości z wszelką cenę - mnie taka perspektywa przynajmniej z początku by sparaliżowała - pewnie zaczęłabym od posadzenia drzew, a potem by poszło:-). Życzę Ci samych dobrych wyborów.

      Po drugie, zrozumiałam, że muszę przestać zlecać mężowi zakup banalnych, acz widocznych przedmiotów codziennego użytku. On zdecydowanie ma poczucie estetyki, tylko że niestety wybiórcze i często.przegrywajace z pragmatyzmem. Gdyby w sklepie była solniczka czy konewka w stylu mid-century modern, na pewno wybrałby te; jeśli ich nie będzie, przyniesie coś z plastiku, czego będę używać, aż się zniszczy. Koniec z lenistwem!

      Punkt siódmy jest fascynujący- przypomniało mi się Miasteczko Galicyjskie pod Sanokiem, może ktoś przy okazji otwarcia wypuścił jakąś przydatną publikację?

      Usuń
    2. P.S. skleroza straszna rzecz. Pisząc uświadomiłam sobie, że przecież jakiś czas temu kupiłam porcelanową solniczkę...

      Usuń
    3. Dzięki za namiary na Miasteczko Galicyjskie! Dzięki Twojemu wpisowi grzebałam też dziś na stronie Instytutu Wzornictwa Przemysłowego i trafiłam na parę ciekawych tropów.

      Ciekawe ta różnica podejścia do osiadania gdzieś na stałe. Mnie już diabli biorą, że wciąż mieszkam w lokum tymczasowym, że w wielu aspektach nie ma sensu urządzać go porządnie, bo niedługo planuję się wyprowadzać. Jestem przekonana, że zamieszkanie w końcu w docelowym domu da mi dużo spokoju i pozwoli poczuć się naprawdę u siebie.

      Odnośnie jeszcze szukania najwyższej możliwej jakości - też mnie to paraliżowało swego czasu, gdy starałam się znaleźć NAJLEPSZĄ z dostępnych dla mnie rzeczy. Najlepszy imbryk, najlepszy fotel. Potem do mnie dotarło, że to jest:
      a) niemożliwe - bo nie przeszukam zasobów całego świata i nigdy nie osiągnę przekonania, że wybrałam idealnie,
      b) bezsensowne - bo wpędza mnie w obsesję i fiksuję się na rzeczach, na których fiksować się nie chcę.
      Postanowiłam kupować więc po prostu rzeczy dobre, takie, które mi się podobają i godzę się ze świadomością, że gdzieś na świecie mogą istnieć lepsze. Niech istnieją, trudno, mimo wszystko moim celem jest mieszkać w domu, w którym jest mi dobrze i mieć czas na inne zajęcia, niż stworzyć dom idealny i oddać temu celowi całe życie.

      A odnośnie rzeczy banalnych i będących na widoku - polecam nawet drobne zmiany. Przelanie płynu do naczyń z butelki Ludwika do szklanej butelki z pompką za 10zł z Leroy Merlin spowodowało, że moja kuchnia stała się nieco ładniejsza.

      Usuń
    4. Cieszę się, że coś Ci podsunęłam!

      Po wygenerowaniu tego wpisu i przetrawieniu komentarzy doszłam do wniosku, że pójdę właśnie drogą drobnych zmian - nowa konewka (plastikowa, ale ładna), patenty na poukrywanie różnych bałaganów, nowe ręczniki, wymiana pojemniczków przeróżnych na ceramiczne miseczki... Najwyraźniej mam kolejny napad ulepszania przestrzeni.

      Usuń
    5. O tak, kupienie ręczników dopasowanych kolorystycznie do łazienki (zamiast kolorowej zbieraniny dziesięciu ostatnich lat) też mi poprawiło humor :)

      Usuń
    6. A propos różnicy podejść do osiadania gdzieś na stałe: dziś do mnie przyszło, że to chyba dlatego, że widziałam wiele przypadków "wyrastania" ze swojego domu. Tak, jak mój mąż - nawet bardziej, niż on - mam pracę zależną od miejsca, którym jest duże miasto. Mogę ją oczywiście zmienić, ale na tym etapie wolałabym nie. Do tego dochodzi kwestia zmian klimatycznych i ewentualnego starzenia się w mieście lub poza nim, mieszkania/ domu, które będzie musiało pomieścić mniejszą lub większą liczbę osób... ogólnie mówiąc, mam poczucie, że mieszkanie czy dom jest skórą, którą się zrzuca. Może to będzie dla niektórych kontrowersyjne stwierdzenie, ale zbyt wielu widziałam ludzi uwiązanych do dużych i kosztownych domów, które wybudowali dla członków rodziny, którzy zmarli/ popadli w konflikt/ rozjechali się po świecie.

      Usuń
    7. Rozumiem to podejście, też widziałam ludzi przywiązanych do niepotrzebnych czy obłożonych wspomnieniami domów i to jak bardzo ograniczało ich to życiowo. Rozumiem sytuację, w której miejsce zamieszkania powiązane jest z pracą, choć sama bardzo bym nie chciała, aby praca miała nade mną aż taką "władzę". U nas sytuacja jest inna: oboje z mężem pracujemy zdalnie i z dużym prawdopodobieństwem będziemy mogli to kontynuować. Mąż od lat marzy o warsztacie metaloplastycznym/kowalskim, a to coś nieosiągalnego w mieście; ja po trzydziestce zaczęłam odczuwać potrzebę posiadania ogrodu.
      Do tego ciągnie nas na jakimś głębokim poziomie do "swoich okolic" - obecnie mieszkamy w Warszawie, ale pochodzimy z południa Polski i z całą sympatią do Wawy to właśnie tam, a nie tu czujemy się u siebie. Przez te lata nauczyłam się rozróżniać akcent Warszawski i ten z moich okolic i gdy słyszę tamten, to dopiero wtedy coś wewnątrz mnie czuje się "na miejscu".
      Przy tym wszystkim bierzemy pod uwagę, że sytuacja życiowa może się zmienić i że za 20-30 lat uznamy, że już nam ten dom niepotrzebny albo go nie chcemy i wyprowadzamy się nad morze/w góry czy gdzieś dalej. Z tego też powodu projekt domu, jak i jego rozkład planujemy tak, aby w razie czego miał duże szanse dobrze się sprzedać. Tak na wszelki wypadek.

      Usuń
  6. Jeśli wyobrażam sobie raj, to jest nim domowa biblioteka, z wygodnym fotelem, lampą i widokiem na ogród ;).
    Podobnie chyba jak Ty, uważam, że mój dom powinien być urządzony w stylu, który lubię, funkcjonalnie, ale samo wyposażenie nie może stanowić jego treści. Lubię antyki, posiadam kilka sztuk (choć lepiej je nazwać starymi meblami), mam trochę rzeczy nowszych, trochę takich, które czekają na wymianę. Czy można to nazwać stylem eklektycznym?
    Co do urządzenia domu samymi antykami, to tak, jakby odziedziczyć po kimś jego tożsamość. Dobrze jest zachować to co stanowi tradycję domu rodzinnego w części, którą cenimy, poczucie ciągłości, przynależności, jednak bez dodania czegoś od siebie, nie stworzymy następnej warstwy, naszej części tradycji.
    Poza tym w domu żyje najczęściej rodzina. Ja i mąż mamy raczej odmienne gusty co do wystroju domu, które na wspólnej przecież przestrzeni trzeba jakoś pogodzić. Do tego dochodzą potrzeby synka...
    Lubię ładne wnętrza, z warstwą patyny, rzeczy dobrej jakości, gdzie ślady życia domowego nie zaburzają poczucia harmonii i ładu. Całkowicie zgadzam się, że nieładnie mówiąc, "badziewie" to przedmiot, który udaje inny, którym nie jest. Inna sprawa, że czasem kupujemy mieszkanie wyposażone w "badziewie trwałe" i jakiś czas musimy z nim żyć. Warto wtedy pamiętać, że dom to coś więcej niż sprzęty (choć nie są one bez znaczenia). Miejsce do życia tworzymy stopniowo, warstwami, nie tylko zewnętrznymi.
    Iza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komfort, taki, jakim go opisujesz, jest bardzo wysoko na mojej liście priorytetów - co nasunęło mi pomysł na następny wpis, dziękuję! Mam podobne wrażenia (lub podobny brak szczęścia) jeśli chodzi o "trwałe badziewie" - przysięgam, że po remoncie kuchni, o ile wcześniej nie zmienimy mieszkania, potraktuję szafki kuchenne siekierą, jak Jadwiga bramę Wawelu...

      Usuń
    2. O! I to jest myśl! ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty