"Budżet na storczyki" Marjorie Hillis (1937): Inflacja a przyjemności życia


Ogólnie uważam się za osobę dobrze zorganizowaną finansowo, ale dopiero w zeszłym tygodniu, ogarnięta finansową irytacją (nie chcę dodatkowo płatnych obowiązków, chcę podwyżki inflacyjnej!), zrobiłam coś, czego od dawna unikałam - porządnie zaktualizowałam swój arkusz budżetowy. 

Wiedziałam już, że wzrósł czynsz (to uaktualniałam kilkakrotnie, ostatnio w ubiegłym miesiącu); że płacę fryzjerowi o połowę więcej, niż kiedyś (trzeba mu przyznać, że długo bronił się przed podnoszeniem cen); że moje wydatki na leki i diagnostykę są mocno odczuwalne. Wiedziałam też, że choć większe wydatki finansuję z funduszy docelowych i co miesiąc odkładam sensowne sumy, od jakiegoś czasu drugą ręką regularnie sięgam do subkonta oszczędnościowego, co mocno odklejało mnie od mojej finansowej rzeczywistości. Jednak wiedzieć, a widzieć to wszystko bezpardonowo rozpisane w kolumnach, to dwie różne rzeczy. 

Westchnęłam. Lekko spanikowałam. Dopisałam zapomniane przychody. Wycięłam jedną czy dwie pozycje dodane, kiedy byłam kompletnie delulu. Usunęłam wszystko, co zbędne lub zdublowane  efekt uboczny rozbudowywania arkusza przez lata. Sczytałam całość uważnie. Skrzywiłam się. Westchnęłam znowu.

***

W 1937 przez Stany, które wciąż boleśnie pamiętały Wielki Kryzys lat 1929-1933, przetoczyła się ponadroczna recesja. Cytując Wikipedię, "produkcja spadła o prawie 30%, a produkcja dóbr trwałych spadała jeszcze szybciej. Bezrobocie wzrosło z 14,3% w maju 1937 roku do 19,0% w czerwcu 1938 roku." [klik] W tym czasie na rynku pojawiła się Orchids on Your Budget, skierowany do kobiet poradnik Marjorie Hillis, który  co zrozumiałe  szybko zyskał status bestsellera, podobnie jak wydany rok wcześniej Live Alone and Like It (przetłumaczony na polski jako "Rozkosze życia w pojedynkę").

Tytułowe storczyki reprezentują małe luksusy: "wyjścia do teatrów, przyjęcia, koktajle, trwałe, tacę śniadaniową Wedgwooda, turkusową broszkę, którą zauważyłaś na wystawie butiku z używaną odzieżą i kwiaty bzu na wiosnę" (143). Te małe przyjemności (efekt szminki!) osładzały odbiorczyniom Hillis  kobietom, które weszły na rynek pracy, i zaczęły poznawać blaski i cienie niezależności finansowej relatywnie niedawno  ich często samotne życie w niestabilnych finansowo czasach. 

Zwłaszcza dla kobiet samotnych  panien i wdów, nie pamiętam, by książka wspominała o rozwódkach  ważne było zapewnienie sobie bezpieczeństwa finansowego. Jeden rozdziałów poświęcony jest wyłącznie starszym kobietom, i im dostępnym scenariuszom niezależności. Powraca też  na poły żartem  motyw małżeństwa jako finansowego happy endu i bezpiecznej przystani; sama Hillis wyszła za mąż w wieku pięćdziesięciu lat, za zamożnego wdowca, właściciela sieci sklepów spożywczych w Brooklynie.

Panna C. dostała zapalenia płuc, i historia ta zakończyłaby się naprawdę bardzo smutno, gdyby jej niewinne blond loki i południowy akcent nie poruszyły serca pewnego młodego lekarza w szpitalu. Ten na szczęście wiedział, jak tworzyć budżety i tuż przed ślubem opracował kolejny, w którym panna C. stanowiła jedną z największych pozycji. (150)

Jednak mimo tego autorka namawia czytelniczki, by przeznaczały na przyjemności nawet trzydzieści procent wpływów (najwyraźniej koszty jedzenia i usług dziewięćdziesiąt lat temu były niższe, niż dziś), oszczędzając na wszystkim "za wyjątkiem oszczędności i dobroczynności" (144). Dlaczego?

Po części wydawanie pieniędzy na atrakcyjny styl życia czy dom mogło okazać się przydatne w znalezieniu męża, jak wynika z żywych i zajmujących (i zapewne kompletnie fikcyjnych) "studiów przypadków", którymi Hillis ilustruje swoje tezy. W dużej mierze jednak takie działanie jest bardzo spójne z badaniami nad naturą szczęścia; to chyba tu czytałam o tym, że drobne, zróżnicowane przyjemności uszczęśliwiają nas bardziej, niż te bardzo duże  nie mamy po jakimś czasie "zjazdu", postrzegamy też minione dni, miesiące i lata jako bardziej urozmaicone, przyjemne i satysfakcjonujące, co przekłada się na ocenę życia jako szczęśliwego. Hillis zdaje się to wiedzieć:

"Ostrzegamy jednak, że wiele rzeczy, które ludzie uważają za storczyki [luksusy], nie są warte swojej ceny. Możesz popaść w drobne ekstrawagancje, które stają się tak automatyczne, że nie dają ci prawie żadnej przyjemności - na przykład zamówienie dostarczania gazety pod drzwi, a potem  codzienne kupowanie w metrze kolejnej, czy kupowanie popołudniówki w porze lunchu i kolejnej wieczorem. Żadnej z nich nie czytasz w całości, a za to, co oszczędziłabyś w ciągu roku, nie kupując dodatkowej gazety, kupiłabyś elegancką wieczorową torebkę lub naprawdę dobrą butelkę brandy" (145-146).

Jeszcze raz podkreślę: autorka "Rapt", książki o szczęściu, o której wspinałam, podkreśla wagę różnicowania naszych małych przyjemności; ile dobrze pamiętam, chodziło o to, że wtedy nie obojętniejemy z czasem na pozytywne bodźców.

Swoją drogą, bardzo podoba mi się to, że Hillis przedstawia oszczędzanie jako kolejne źródło przyjemności:

"większości ludzi kupowanie obligacji zdaje się dawać tyle przyjemności, co z kupowania bransoletki, kiedy już tylko tego spróbują. Posiadanie obligacji może nie dawać już takiego poczucia bezpieczeństwa, jak kiedyś, ale daje miłe poczucie, że jest się kimś ważnym. Chód mówiący światu "mam odłożoną ładną sumkę" jest bardzo satysfakcjonujący, i miło widzieć, że nie jest już zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn." (147-148)

Wracając do tematu: na małe luksusy "storczyki", nie oszczędności – Hillis warto przeznaczyć bieżący i kontrolowany mały fundusz, ułamek sumy, którą jesteśmy w stanie przeznaczyć na cel w skali miesiąca:

"O wiele prościej jest po prostu wyciągać z banku raz w tygodniu kwotę, na którą możemy sobie pozwolić, lub połowę tej kwoty dwa razy w tygodniu (...) i spełniać za nie tyle zachcianek, ile się da, pamiętając o liczbie dni, na które kwota ma wystarczyć" (144).

Czytam to i myślę o tym, w jakim stopniu płatności kartą i internetowe oderwały nas od kontroli finansów. (Choć rozwiązaniem może być robienie notatki obejmującej wydatki w tej kategorii w ciągu tygodnia. Edit: zrobiłam to i polecam.)

***

Kiedyś pisałam o tym, jak znaleźć swój "poziom plus jeden", a dziś myślę o tym, co, wedle zasady Pareto, daje mi osiemdziesiąt procent satysfakcji przy dwudziestu procentach nakładów; o tym, co  używając terminologii Hillis – stanowi moje storczyki. 

  • Storytel. Trzydzieści pięć złotych miesięcznie za dostęp do nieprzebranych zasobów audio- i e-booków po angielsku.

  • Jeśli o książkach mowa, to ostatnio zauważyłam, że dużo większą przyjemność sprawiają mi używane, współczesne klasyki, tanio kupowane na Allegro (Fleur Jaeggy, James Salter), niż impulsowe zakupy nowych pozycji, które naprawdę rzadko kiedy są aż tak dobre.

  • "Muszę mieć kwiaty, zawsze i zawsze", jak pisał Claude Monet; ale mam wrażenie, że zakupy niektórych gatunków – przynajmniej róż, ze względu na coraz szybszy cykl produkcji i dostaw – to ostatnimi czasy ruletka. Przy ostatniej wizycie w kwiaciarni kupiłam jednak pojedynczy, efektowny kwiat alstremerii, który wstawiłam do osobnego wazonu. Pozostałe kwiaty zwiędły, alstremeria cieszy mnie ponad tydzień.

  • Mój fryzjer. Człowiek, który do perfekcji opanował klasyczne, kompetentnie wyglądające cięcie (nie plotkuje o klienteli, ale strzygą się u niego politycy, biznesmeni, lekarze, ludzie z ministerstw). Optymista-pesymista, który od ponad dwudziestu lat sprawia, że patrząc w lustro czuję się jak ja; z którym regularnie rozmawiam o książkach, życiu i stanie świata. (Edit: zadzwoniłam do niego i poprosiłam, żeby powiedział mi, jaką farbą mnie farbuje, bo jako żywo nie stać mnie na strzyżenie plus koloryzację co miesiąc – mam bardzo krótkie włosy – w salonie.)

  • Mój fizjoterapeuta, skrzyżowanie nerda i jogina, który o ciele i bólu wie zdecydowanie więcej, niż ustawa przewiduje; który woli, żebym nie przychodziła bez potrzeby, ale w razie takowej naprawia mnie z widoczną przyjemnością.

  • Masaż tajski. A konkretnie: tajski masaż sportowy, dwa razy w miesiącu, podczas porannych happy hours. 

  • Wyjazdy. Kiedy koleżanka podesłała mi ostatnio zdjęcie perłowej bransoletki, westchnęłam i odpisałam, że dziękuję, ale przede mną Wiedeń, drogi jak oczy szatana Amsterdam, i Gdynia z córką.

  • Jedwabne koszule nocne z Intimissimi. Frottowy szlafrok o długości i grubości dokładnie takich, jak trzeba. Jeśli się odważę – to w zasadzie kaprys  koszule z dobrej bawełny  o męskim kroju, szyte na miarę w Indiach.

I na koniec pytanie: staram się znaleźć alternatywy do pielęgnacji skóry w salonie (np. eksperymentuję z masażem twarzy), ale spróbuję też wygospodarować środki na wizyty (bo np. zabieg radiofrekwencji to nie jest coś, co chciałabym sama robić w domu). Czy macie jakieś sprawdzone zabiegi, które polecacie? Poza zabiegami oczyszczająco-złuszczającymi i nawilżającymi, to dla mnie zupełnie nowy obszar....

I jakie są Wasze storczyki?

 

Wszystkie cytaty pochodzą z wznowienia książki Marjorie Hillis - Orchids on Your Budget, wydanego w Wielkiej Brytanii przez Virago Press w 2009 roku; tłumaczenie moje.

Zdjęcie tytułowe: Lina Yaroslavska, Unsplash

Komentarze

  1. Moje "storczyki" to niewątpliwie regularne wizyty u kosmetyczki (raz na miesiąc + henna, gdy potrzeba) i fryzjera (co 3 miesiące). Życie jest łatwiejsze, gdy masz dobrze obcięte włosy.
    Też mam Storytel, choć ostatnio zastanawiałam się, czy nie zmienić tego abonamentu na inny (np. Audiotekę) w ramach urozmaicenia. No i podróże, ostatnio byłam z córką w Londynie, który też jest drogi jak szatan, ale raz na 2 lata można sobie pozwolić a zawsze wracam zachwycona.

    Książki owszem, ale aktualnie próbuję zmniejszyć kupkę przy łóżku więc nie kupuję, tylko czasami pożyczam i wciąż mam pod ręką "Do syta" Michała Cichego, bo to książka, która można czytać bez przerwy i wciąż od nowa.

    Z domowymi zabiegami nie pomogę, bo nie umiem się do nich zupełnie zmobilizować (oczywiście na co dzień robię zwykłą pielęgnację), dlatego wybrałam po prostu regularne wizyty u kosmetyczki. Na zmianę robię u niej masaż kobido z maską i jakieś bardziej zaawansowane zabiegi (dermapen, mezoterapia).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że w zasadzie wygląda to u nas podobnie:-) Ja mam bardzo krótkie włosy, więc chodzę do fryzjera - o zgrozo - co miesiąc; co do kosmetyczki - mam absurdalnie reaktywną, naczynkową skórę, więc ciężko mi się zdecydować na dermapen, mimo, że wiem, jaką różnicę robi - może odważę się na jesieni.

      Moje kupki są wszędzie, i nieustannie rosną, bo wciąż nie wyleczyłam się z przekonania, że książki mają moc rozwiązywania moich problemów (rzadko) i dawania mi przyjemności (często).

      Usuń
    2. Mnie też jest miło :)

      Czytam książki wyłącznie dla przyjemności i wzruszeń. Przez lata nie sięgałam nawet po żadne poradniki, bo nie pozwały oderwać się od rzeczywistości. Ostatnio się to trochę zmieniło, ale od czasu do czasu potrzebuję książki, która zatrzyma mnie do późnej nocy. Niestety, masz rację, książki raczej nie rozwiązują problemów, pozwalają o nich tylko czasem zapomnieć.

      Usuń
  2. Moje storczyk powiędły po urodzeniu syna (i te w przenośni, i te dosłowne niestety też). Mam abonament na Legimi i na Spotify, ale korzystam z nich ostatnio wręcz zawstydzająco rzadko. Marzę o wyjściu do fryzjera, ale obawiam się, że nie będzie mnie w domu zbyt długo i ciągle odkładam wyjście na bliżej nieokreśloną przyszłość. Chodzę do fizjoterapeutki, żeby poskładać ciało po porodzie z powrotem w jakąś sensowną całość.

    Przed porodem takim "storczykiem" była dla mnie henna brwi i rzęs raz w miesiącu. Drobiazg, który powodował, że cała twarz wyglądała na jakoś bardziej ogarniętą. Bardzo mi tego teraz brakuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie odpisałam od razu, bo chciałam pomyśleć... Byłam w bardzo podobnym miejscu, ten blog powstał zresztą jako próba wyrwania się z bardzo nagle i bardzo skutecznie pomniejszonego po urodzeniu córki świata. To mija. Fizjoterapia to dobry ruch, a niektórzy fryzjerzy przychodzą do domu, może uda Ci się takiego znaleźć? (Pamiętam, jak nie mogąc odbyć wyprawy do centrum Warszawy, poszłam do fryzjerki na dzielni i spędziłam całą wizytę posępnie patrząc na to, jak masakruje mi strzyżenie...)
      I kurczę, jesteś już drugą osobą, która wspomina o hennie, czy jestem ostatnią, która używa mascar do rzęs i brwi?

      Usuń
    2. Ewo, ta henna to chyba zależy od ogólnego kolorytu i własnych upodobań. Ja jestem bladą, średnią blondynką, takie przeciętne "lato", więc kiedy podjęłam decyzje, że nie farbuję włosów i godzę się na pasma siwych (mało widoczne ze względu na naturalny koloryt) uznałam, ze przynajmniej brwi i rzęsy musze mieć wyraźne, ale niekoniecznie czarne.

      Usuń
    3. Zuzanno, też kiedyś byłam w tym miejscu, gdzie z jednej strony rozpierała mnie miłość do dzieci a z drugiej strasznie brakowało mi możliwości choćby poczytania książki w spokoju. Moje dziewczyny już są duże i mam dla siebie dużo czasu i przestrzeni. Pisze to, żebyś wiedziała, że to chwilowe.
      A do fryzjera się umów, jak to powiedział Osioł w Shreku: gdzie wola, znajdzie się i sposób :) Jak będziesz miała termin, to może łatwiej będzie Ci poprosić kogoś o pomoc w tej operacji.

      Usuń
  3. Spędziłam niedzielę w łóżku z "Rozkoszami życia w pojedynkę", powrót do tej pozycji mnie nie rozczarował i pomyślałam, ze teraz pora na powtórkę Storczyków a tu taka niespodzianka :D Moje storczyki to na pewno wszelkie wizyty u fizjoterapeutów, kosmetyczka, pozwalanie sobie na jakościowe jedzenie. Tanie literackie zdobycze z allegro cieszą jak mało co, właśnie wieczorami podczytuję dorwane tam za grosze dzienniki Anais Nin.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo! Dzienniki Anais Nin najlepiej smakują czytane równolegle z jej biografią (u mnie była to "Anais: życie erotyczne Anais Nin") - wtedy najlepiej widać, jak w nich przetwarzała rzeczywistość, i dochodzi zupełnie nowy poziom zdumienia jej dziennikiem (nieobecny mąż wzrusza mnie najbardziej).

      Usuń
    2. O proszę, cenna wskazówka :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty