O źródle szacunku do siebie samej

Przetrwaliśmy więc styczeń 2025, który - jak wie każdy, kto używa Instagramu - był osobnym, dłużącym się rokiem.

Mój styczeń składał się, w rosnących proporcjach, z wolnego (końcówka ferii świątecznych), pracy, i długiego zwolnienia - bo akurat w momencie, kiedy dopięłam projekt i powiedziałam sobie, że teraz już naprawdę zacznę odpoczywać i dbać o siebie, moje ciało powiedziało, że łaski bez. (Dziś, po trzech tygodniach ostrej infekcji, czuję się jak emerytka.)

Powiedzmy więc, że miałam i powód, i czas do przemyśleń. I już, już zabierałam się do tego, żeby spisać swoje płyciuchne wnioski, kiedy tknęło mnie, żeby sięgnąć po krótki esej Didion z 1961 roku, zatytułowany "O szacunku do siebie samej" (po polsku wydany w tym zbiorze, po angielsku przeczytacie go tu).

I okazało się, że dwudziestosiedmioletnia, pisząca na kolanie, żeby zapełnić szpalty Vogue Didion ujęła to o wiele lepiej, niż zrobiłabym to ja.

***

"Żyć bez szacunku do samej siebie to leżeć którejś nocy i nie móc zmrużyć oka, bez nadziei na ratunek w postaci ciepłego mleka, fenobarbitralu czy śpiącej ręki na posłaniu obok, zliczając grzechy popełnione uczynkiem i zaniedbaniem, przepadki niedochowania wiary, subtelnie złamane obietnice, dary zmarnowane bezpowrotnie z lenistwa, tchórzostwa czy niedbalstwa. Jakkolwiek długo byśmy to odwlekali, w końcu kładziemy się na tym znanym z niewygody łóżku, które sami sobie posłaliśmy. To, czy się w nim wyśpimy, zależy, rzecz jasna, od tego, czy odnosimy się do samych siebie z szacunkiem." (str. 184)

 ***

"Szacunek dla samych siebie to coś, o czym nasi dziadowie i babki wiedzieli wszystko, niezależnie od tego, czy go posiadali. Zaszczepiono im za młodu pewną dyscyplinę, poczucie, że życie polega na robieniu rzeczy, na które nieszczególnie ma się ochotę, na odsuwaniu na bok lęków i wątpliwości, na wyborze między natychmiastową korzyścią a perspektywą większej korzyści, choćby niematerialnej." (str. 186)

***

"W dzienniku pisanym zimą 1846 roku dziesięcioletnia emigrantka Narcissa Cornwall zanotowała chłodno: "Ojciec był zajęty lekturą i nie zauważył, że dom zapełnia się nieznanymi Indianami, dopóki matka o tym nie wspomniała". Nawet jeśli nie ma się pojęcia, co takiego powiedziała matka, trudno wyjść z podziwu dla całego zajścia: czytający ojciec, napływający Indianie, matka dobierająca słowa, które nie wzbudzą trwogi, dziecko, które skrupulatnie notuje całe zajście i dodaje na marginesie, że akurat ci Indianie, "szczęśliwie dla nas", nie byli wrogo nastawieni. Indianie stanowili po prostu część pejzażu codzienności.

W takim czy innym wcieleniu, jakiś Indianie zawsze są obecni. Dotykamy tu kwestii uznania, że wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, ma też swoją cenę. Ludzie, którzy szanują samych siebie, liczą się z tym, że Indianie mogą się okazać wrogo nastawieni, że przedsięwzięcie nie wypali, że romans może nie okazać się tym, w którym "każdy dzień to święto, bo jesteśmy sobie poślubieni". Są gotowi zainwestować coś z siebie; nie muszą wcale grać, ale kiedy już grają, znają swoje szanse." (str. 187)

Czytam to i przypominam sobie rzeczy, które zapadały mi w głowę i o których pisałam na przestrzeni ostatniej dekady. Czytam i przypominam sobie, kim jestem.

***

Obejrzałam na Netflixie "Stutza" i kupiłam książkę przedstawiającą metody, z których korzysta główny bohater filmu, amerykański psychiatra i psychoterapeuta, którego filozofia pracy wywodzi się z metody dwunastu kroków, i który - jak Didion - mówi o tym, że nie ma życia bez cierpienia, i że wszelki rozwój polega na rozwijaniu umiejętności radzenia sobie z nim.

Obejrzałam też film Anny Bey (wiem, wiem...) pod tytułem "How I cured my anxiety once and for all" - i wyjątkowo nie ma w tym nic z clickbaitu - i choć nikomu nie zalecałabym odstawienia leków czy terapii, bardzo trafiły do mnie rady, by przestać utożsamiać się ze swoim problemem i obsesyjnie szukać jego rozwiązania (bo też ile można, ile można, naprawdę), oraz zająć czymś - np. nauką - nadaktywny umysł.

Innymi słowy, dotarło do mnie, że nie mogę siebie traktować, jakbym była z cukru, bo na dłuższą metę fatalnie to na mnie działa. Wstałam więc, otrzepałam się, i idę dalej.

Będę robiła jogę, ale wróciłam do ćwiczeń siłowych, bo to mi pomaga na szacunek do siebie.

Wdrażam konkretne zmiany w miejscu pracy - chcę zrezygnować z sensownie płatnej roli wymagającej zwiększonego kontaktu z ludźmi, którzy mi szkodzą (nikt nie chce mi robić krzywdy, za to wręcz zieje negatywnością). Na plus: to nie jest wypalenie zawodowe.

Mam nową mantrę - nie zdradzę jej, bo się wstydzę, ale sprowadza się ona do pytania, co zrobiłaby osoba szanująca swój czas i energię.  Bo "(...) uwalnianie nas od balastu cudzych oczekiwań, przywracanie nas nam samym - w tym właśnie tkwi wielka, niezwykła moc szacunku dla samych siebie" ( str. 190).

Planuję wyjazdy. Mam listę lektur, kupione bilety na retransmisje baletu i opery, i szczery zamiar powiedzenia paru osobom, że nie chcę słuchać ich (bezproduktywnych, od lat tych samych) wynurzeń.

Czuję, że wróciłam.


Zdjęcie tytułowe: Noah Buscher, Unsplash.

Cytaty pochodzą z  eseju Joan Didion "O szacunku do siebie samej" w przekładzie Mikołaja Denderskiego (w: Dryfując do Betlejem, Wydawnictwo Cyranka, 2021)

Komentarze

Popularne posty