Film retro: "Sprzymierzeni"

Z dużym poślizgiem obejrzałam w tym tygodniu „Sprzymierzonych”, który to film od czasu premiery (listopad 2016 roku) doczekał się już wydania na każdym możliwym nośniku, i początkowo miałam o tym nie pisać, ale kilka rzeczy związanych z tym filmem mnie męczy, i muszę się trochę poczepiać.

Fabuła, ponoć oparta na prawdziwej, choć nieweryfikowalnej historii z czasów II wojny, jest ciekawa: Max Vatan, grany przez Brada Pitta, kanadyjski oficer pracujący dla brytyjskiego wywiadu (dlaczego?), jedzie do Maroka wykonać wyrok na nazistowskim notablu. Misja odbywa się we współpracy z wywiadem francuskim (dlaczego ??), a w lokalne środowisko kolaborantów wprowadza go postać Cotillard, Marianne Beauséjour (symbolizm imienia/ nazwiska na miarę Belli Swan). Po misji bohaterom szczęśliwie udaje się wydostać z Casablanki, a Pitt, pod wpływem emocji, proponuje Francuzce wyjazd do Anglii i małżeństwo. Po roku szczęśliwego pożycia i narodzinach córki dowiaduje się, że jego żona jest najprawdopodobniej podstawioną niemiecką agentką.

Celem twórców było stworzenie, przy użyciu współczesnych technologii, filmu w stylistyce kina amerykańskiego czasów drugiej wojny (kusi powiedzieć „Złotej Ery Hollywood”, ale ten termin dotyczy lat 1930-1959). I tak oto mamy film ze współczesnym kadrowaniem, efektami specjalnymi, kosztownymi kostiumami, wolny od obowiązkowego patriotycznego przekazu – ale za to np. z błędami powstałymi w wyniku anachronicznego myślenia. 

Przykład pierwszy: akcja filmu dobiega końca niedługo przed lądowaniem w Normandii (chyba jakieś dwa miesiące przed czerwcem 1944 r.), a Londyn, gdzie mieszkają bohaterowie, wciąż cierpi wskutek niemieckich nalotów. Naloty na Londyn skończyły się w 1941 roku. Wyobraźcie sobie amerykański film, w którym, dla dobra fabuły, scenarzysta przenosi powstanie warszawskie bądź powstanie w getcie warszawskim o trzy lata. I tak, to jest błąd tego rzędu wielkości.

© 2016 Paramount Pictures. All Rights Reserved.
źródło zdjęcia: IMDB

Równie mało prawdopodobne wydaje mi się to, żeby Bridget, siostra głównego bohatera (Lizzie Kaplan), afiszowała się ze swoim homoseksualizmem, który zdekryminalizowano w Anglii dopiero w 1967 roku  przedtem można za to trafić do więzienia, i nie było to puste prawo. To, że podczas nalotów Londyn zamieniał się w „jedną wielką sypialnię”, jak pisał Quentin Crisp, niewiele tu zmienia.

Jeśli chodzi o kostiumy, które dla wielu osób są ogromnym atutem tego filmu – faktycznie są (nierealistycznie) piękne. Jeśli działać w ruchu oporu, to tylko takim, który ma pieniądze na takie ubrania - kreacje, które Marianne i Max noszą w trakcie misji w Maroku na pewno nie zostały uszyte z lokalnych materiałów i przez lokalnych krawców :) Na tle wszystkich tych wieczorowych sukni i pięknych zestawów dziennych (tak, mamy czasy poważnego racjonowania materiałów, wełny, barwników, guzików, w Anglii regularnie organizuje się konkursy na najładniejsze ubranie uszyte z worka po mące...) najbardziej uderzył mnie różowy, zrobiony na drutach czy szydełku kaftanik córeczki bohaterów, tak dobrze widoczny w ostatniej scenie filmu, gdzie stanowi swoisty komentarz do zakończenia.

Photo credit Daniel Smith - © 2016 Paramount Pictures. All Rights Reserved.
źródło zdjęcia: IMDB

Podoba mi się postać Marianne – niejednoznaczna, nie do pomyślenia w filmie z lat czterdziestych (podobnie jak niemożliwe byłoby w tamtym czasie pokazanie  kobiety w centrum strzelaniny, wywracającej stół i strzelającej z pistoletu maszynowego). Niestety, jest stosunkowo mało rozbudowana, bo na potrzeby intrygi widzimy ją tylko „z zewnątrz”.

Film ciekawie przekazuje napięcie: przed zamachem (moment, kiedy Max komplementuje Marianne, żeby cokolwiek powiedzieć, a ona pyta go, czy w ogóle ją widzi – okazuje się, że nie), podczas nalotów na Londyn, w trakcie prywatnego śledztwa bohatera – i ogromny koszt ludzki, którym to wszystko się odbywa.

Tu znów coś, co mi historycznie nie gra – podejście głównego bohatera, oficera wywiadu, do służby. Kiedy Max wraca do Londynu, mamy scenę mającą na celu pokazanie nam jego niezależności - sekretarka przypomina mu, że wrócił do świata „tak jest”. Rozumiem, że chodzi o to, żeby zagrać na popularnej fantazji pt. „jestem tak dobry, że mogą mi skoczyć”, ale to praca w wywiadzie, na litość boską. Tymczasem wszyscy mniej lub bardziej spokojnie znoszą niewyobrażalną niesubordynację  bohatera, który kiedy może, nie okazuje szacunku przełożonym, doprowadza do śmierci ludzi w trakcie swojego prywatnego śledztwa, „pożycza” samolot, żeby wyskoczyć do Francji w prywatnej sprawie (już pominę wykorzystywanie mienia wojskowego podczas wojny, kiedy cenny samolot mógłby zostać zestrzelony, ale choćby tak mało romantyczna rzecz, jak racjonowanie paliwa?). Nie wiem dokładnie, jakiego rodzaju konsekwencje by mu groziły, i na ile szybko, ale to po prostu nie działa.

Ciekawym rozwiązaniem było użycie na obu krańcach osi fabularnej dwóch scen miłosnych pokazujących dwa bieguny tożsamości bohaterów, jako agentów i związanych ze sobą ludzi z normalnym życiem rodzinnym – jedną tuż przed misją, kiedy nie wiedzą, czy przeżyją, w samochodzie podczas burzy piaskowej; drugą w łóżku w ich londyńskim domu, z dzieckiem śpiącym za ścianą. Kompletnie za to nie kupuję pomysłu, powtórzę, seksu w samochodzie podczas burzy piaskowej, zwłaszcza w samochodzie terenowym z czasów drugiej wojny, gdzie izolacja od zewnątrz była żadna. Żeby łatwiej Wam było sobie wyobrazić, o czym mówię: kiedy w Jerozolimie wieje wiatr od pustyni, piasek jest wszędzie – nawet w jedzeniu i w szufladach ze skarpetkami. Ale to już jest przewaga komputerowo generowanych zjawisk pogodowych nad naturalnymi.

Reasumując – moim zdaniem, warto zobaczyć, przy okazji i bez oczekiwań, a ja  przy najbliższej okazji odświeżę sobie "Angielskiego pacjenta":)

Komentarze

Popularne posty