Plusz
Jakiś czas temu, wkurzona na swoje nadmiarowe reakcje na to, co działo
się u mnie w pracy, poszłam na terapię, w założeniu - kilka spotkań
mające na celu przekonać mnie, że mam prawo stawiać granice tam, gdzie
czuję, że być powinny. Skończyło się jak zwykle, choć terapeutka
rozmontowała mnie zupełnie nie od tej strony, od której się tego
spodziewałam.
Jestem w dość nieoczywisty sposób skonstruowaną bestią, co raczej nie budzi niczyich wątpliwości (choć mąż czasem wyrzuca mi, że na początku związku mamiłam go tym, że jestem nieskomplikowana w obsłudze - wzruszam ramionami i to ignoruję; dziewczyna musi sobie jakoś radzić w życiu).
Z
jednej strony jestem typem prymuski. Dajcie mi zadanie, a wykonam je na
wczoraj, a przynajmniej od ręki, bez narzekania i bez błędów. Działam
według grafiku, planu dnia, tygodnia, miesiąca. Potrafię zmobilizować
siebie i innych.
Z drugiej strony - jestem naprawdę bardzo reaktywna i silnie reaguję na stres. Nie będę się rozpisywać, ale omija mnie naprawdę niewiele dolegliwości będących dopustem neurotyka. Piszę "neurotyka", nie "osoby wysokowrażliwej", bo - na wypadek, gdyby nie było to oczywiste - bardzo tej części siebie nie lubię.
Bo przecież: nie ma obiektywnych powodów, żeby tak było. Nie mam obiektywnie stresującej
pracy; nie obracam sporymi sumami pieniędzy, nie ratuję ludziom życia,
nie pracuję nawet w państwowej szkole. Dbam o siebie. Jestem szczęśliwa. A mimo tego, cholerna niewdzięcznica, nadal nie sypiam, a często męczy mnie coś gorszego, niż bezsenność.
I jak mi unaoczniła terapeutka, tę energię prymusa na amfie (którą moi rodzice wykorzystali do zrobienia kariery, a dziadkowie - na życie mogące być kanwą serialu) wykorzystuję nie tylko do tego, żeby żyć higienicznie (budując sobie dające poczucie bezpieczeństwa ramy i warunki funkcjonowania), ale też by zbudować wokół siebie świat dostosowany do swojej wrażliwości.
- Kurde, kobieto - pomyślałam - żebyś tylko wiedziała... - Bo mój światek jest starannie kontrolowany, i jeśli się spod tej kontroli wymyka, reaguję paniką i bizantyjsko rozbudowanymi planami naprawczymi. Gdy stawką jest to, by wokół mnie było niegroźnie, spokojnie i wygodnie - luxe, calme et volupté, znowu - uciekam się nie tylko do ciężkiej pracy, czy wdzięku osobistego, którego miewam w porywach całkiem sporo - w zanadrzu mam inne metody. (Ale po pierwsze, nie przekraczam cywilizowanych granic; po drugie, niech ten pierwszy rzuci kamień...) W każdym razie dość często kończy się tak, jak ja chcę. Niektórzy nazywają to szczęściem.
Przede wszystkim jednak mobilizuję i czaruję sama siebie, konsekwentnie dokonując wyborów prowadzących do tego, by życie było dla mnie łagodne, by nie dać mu się poobijać. Przy okazji: zdałam sobie sprawę, że często lepiej reaguję na autentyczne ryzyko pochodzące z, powiedzmy, fizycznego otoczenia, niż ryzyko związane z interakcjami z ludźmi - nawet, jeśli to ostatnie jest nieporównywalnie mniej groźnie.
To wyrywanie zębów życiu ma jednak swoje wady, bo bez ryzyka nie ma możliwości wygranej. A tej wygranej i poczucia sukcesu bardzo mi brakuje.
Jeszcze nie wiem, czy chcę coś z tym robić; na razie myślę na głos. Raczej na pewno nie rozwiąże tego weekendowy "trening budowania odporności psychicznej" 😀 #telefonmniepodsluchuje
Pomyślmy razem o tym, czego się boimy, co w swoim życiu obijamy pluszem. I czy przypadkiem nie używamy do tej pracy zasobów, o które byśmy siebie nie podejrzewały.
Zdjęcie tytułowe: Ifrah Akhter, Unsplash
Komentarze
Prześlij komentarz