Solo i nie
– A dlaczego w zasadzie jedziesz tam sama? – pyta kuzynka ostrożnym tonem, mówiącym "nie jestem wścibska, ale możesz mi ufać, jeśli twoje małżeństwo przechodzi kryzys".
Wzdycham. Zaczynam wyjaśniać, że ani córka, ani mąż nie są fanami zwiedzania w sposób mocno zorganizowany, podczas gdy ja staram się zwiedzać intensywnie. (Ilustracyjnie: kiedy spaceruję po zwiedzanym mieście, jest to efekt świadomej decyzji, jaką okolicę chcę obejrzeć, a nie nerwowego szukania bankomatu czy miejsca, w którym można szybko zjeść.) Inne zainteresowania, mówię; inne potrzeby, inne tempo.
– Z Młodą też jeżdżę, ale na razie tylko po Polsce – dodałam, wiedząc, że to rozwieje jej wątpliwości.
– A, to jak moja mama ze mną – wzdycha z ulgą kuzynka.
Udało się.
***
Pakuję się inaczej niż zwykle, zabierając minimum wielofunkcyjnych kosmetyków i ubrań. Wybieram sieciowe hotele, które oferują łatwy dojazd i gwarancję braku problemów z zakwaterowaniem, i poczucie, że nie jestem zupełnie sama. Zabieram plan rzeczy do zrobienia dzień po dniu, godzina po godzinie, łącznie z miejscami, gdzie można wygodnie jeść (żadnego robienia zdjęć jedzenia!) i plik wydrukowanych biletów. Lubię mieć plan, i – ten jeden czy dwa razy w roku – sypialnię tylko dla siebie.
Szybkie przemieszczanie, szybkie decyzje. Jeśli coś mnie nie interesuje, wychodzę.
Sama sobie tej wolności zazdroszczę.
***
– Ile zapamiętasz z tych muzeów? – pyta mój zirytowany mąż. Tłumaczę, że jak u niego w przypadku zegarków, wiem, na co patrzę, patrząc na obrazy, stąd większa możliwość przyswajania; muzea to dla mnie spotkania ze znajomymi. (Dla porównania, nawet w najlepszych muzeach technicznych – polecam Muzeum Techniczne w Wiedniu – wywala mi korki po godzinie, i dalej już tylko snuję się jak zombie.)
Myślę o Isabelli Stewart Gardner, amerykańskiej kolekcjonerce sztuki z przełomu XIX i XX wieku, która mogła sobie pozwolić na zwiedzanie Alhambry przez dwa tygodnie. Jej mąż też był zirytowany.
***
Dziś leżałam w łóżku z Młodą, obejmując ją, żeby łatwiej zniosła dreszcze (wymioty, biegunkę i gorączkę już zaliczyła; oby to zwiastowało koniec infekcji). Pro tip: apteki w Austrii doliczają w zaokrągleniu dwa euro za zakupy w weekendy, a cztery za skorzystanie z dyżuru nocnego. Nie kupicie leków w supermarkecie czy na stacji benzynowej. Na szczęście kobieta, od której wynajmujemy apartament, pomogła nam dając nam paracetamol (kupiliśmy ibuprofen, ale drugi przeciwgorączkowiec potrzebny był na cito, a w okolicy wszystkie apteki zamykają się o osiemnastej), kolejną kołdrę, termofor.
– Dobrze, że nie jesteśmy w hotelu – mówi mąż nad obiadem z chińskiej knajpki. Faktycznie, przynajmniej pod względem przestrzeni jest bezdyskusyjnie lepiej.
Dzisiejszy plan, rzecz jasna, poszedł z dymem, choć zmienialiśmy się przy córce i mąż wysłał mnie do Albertiny, na wystawę Roya Lichtensteina. Może jutro uda nam się wyjść we troje; byłoby idealnie, gdyby po testowym wyjściu (bliziutko – o ile w ogóle będzie możliwe), udało się pójść do Muzeum Historii Naturalnej.
Edit: jest sukces, Młoda wróciła do żywych i dzielnie zwiedza wymarzone muzeum. Teraz tylko jeszcze zmieścić w grafik jedno miejsce, o którym chciałabym napisać na blogu...
Zdjęcie tytułowe: Tristan Colangelo, Unsplash.
Komentarze
Prześlij komentarz