Replica Maison Margiela - recenzja nieentuzjastyczna
Powiem wprost: padłam ofiarą marketingu, kiedy, oglądając kolejną youtuberkę mówiącą o zapachach Replica Maison Margiela, zdecydowałam się je w końcu przetestować.
Na swoje wytłumaczenie mam głownie to, że pierwszym zapachem Margieli, z jakim miałam styczność, był wielowymiarowy, parny, nieoczywisty, warzywno-liściasto-kwiatowy From the Garden:
Moja reakcja na ten zapach była, przynajmniej konceptualnie, pozytywna –rozumiałam i doceniałam ten zapach, choć może nie chciałabym go nosić – jeśli męczyć otoczenie, to czymś, co bardzo mi się podoba.
Prócz tego – Margiela ma dobrą kampanię reklamową: od interesujących, aptecznie wyglądających flakonów (po przerobieniu n zapachów prostota jest w cenie), przez ciekawe, impresjonistyczne klipy prezentujące perfumy, aż po tak trafiającą do nas w dzisiejszych czasach obietnicę nostalgii, lepszego miejsca i czasu (zapachy mają metryczki: Puglia, 1998; Paryż, 1996; Calvi, 1972).
Zapachy z serii Replica są kierowane do osób ceniących nostalgię, design, i szukających niekonwencjonalnych zapachów – dlatego, jak sądzę, dwie z youtuberek, które aktualnie oglądam, zaczęły o tych perfumach mówić, jedna prywatnie, a druga w ramach współpracy polecając Afternoon Delight i On a Date.
Po trzecie - po kilku latach bycia surową szatynką wróciłam do miodowego, warstwowego blondu, i nie tylko sama czuję się lepiej, ale mam wrażenie, że moi współpracownicy też jakby odetchnęli. Robię ostatnio nowe rzeczy, zróżnicowanego kalibru, ale wydaje mi się, że zmiany koloru włosów czy perfum nie są bez znaczenia, bo mogą sygnalizować otwarcie się na nową wersję siebie, nowe skojarzenia. Innymi słowy: chciałam sobie kupić nowe perfumy, pozytywne, lekkie i dzienne.
Pomyślałam, że niekoniecznie chcę pachnieć jak magdalenka, ale winogrona i róże (On a Date) brzmią już interesująco, i kupiłam zestaw miniaturek (7,5 ml) zapachów Replica, zawierający kilka z ich bestsellerów:
- Lazy Sunday Morning (zapach świeżej, suszonej na słońcu pościeli);
- On a Date (winogrona, nalewka z czarnej porzeczki, róże);
- Jazz Club (zdecydowanie bardziej męski – rum i cygara);
- By the Fireplace (zapach słodkiego dymu z kominka i pieczonych kasztanów).
I, nim przejdziemy dalej: czytelniczko, nie zwiążę się z żadnym z tych zapachów.
Pierwsze, co mnie uderzyło, kiedy otwierając flakonik wylałam sobie na dłoń trochę By the Fireplace (mały koreczek sprawia, że butelka nadaje się głównie do postawienia na półce, a nie transportu) to wiarygodność odtwarzanego zapachu. By the Fireplace naprawdę pachnie dymem ze słodkiego drewna i kasztanami, z dodatkiem goździków i mojego ulubionego ostatnio czerwonego pieprzu. Jednak drugą cechą zapachów Replica, od której wolny był zapach From the Garden, jest to, że prostota flakonu idzie tu w parze z linearnością zapachu. By the Fireplace jest piękny – przez trzydzieści sekund, bo potem mi się nudzi.
Zgarnęła go moja córka.
Na drugi ogień poszły Lazy Sunday Morning (największe oczekiwania miałam względem On a Date, które zostawiłam sobie na kolejny dzień). I tu faktycznie nastąpiła olfaktoryczna podróż w czasie: nie ta obiecana, do Florencji z 2003 roku, ale do Galerii Mokotów, gdzie kilkanaście lat temu w jednym ze sklepów na parterze wąchałam świecę o zapachu świeżo wysuszonego prania.
– Gorzki, nieperfumowany proszek – orzekła Młoda.
– Nieee – powiedziałam. – Jest perfumowany. Czuć białe kwiaty i białe piżmo.
Jak się okazuje, piżma jest kilka rodzajów, a białe kwiaty to irys i konwalie, co spowodowało, że mój mąż natychmiast przeszedł w tryb obronny ("Pachnie starszą panią!"). Ja tam starszej pani nie czuję; Lazy Sunday Morning nie porywa, ale ze wszystkich czterech miniaturek najbardziej widzę siebie używającą go jako alternatywy do mojego ulubionego letniego zapachu, czyli Sun Jil Sander, ze względu na jego czystą, mydlaną wymowę.
Drugiego dnia otwarłam On a Date, i zaliczyłam rozczarowanie. Skrótowo, to różowa woda o różowym, choć nie cukierkowym, zapachu – kobiecy, nie dziewczęcy, owocowo-kwiatowy, podbity cienką nutą porzeczkowej nalewki – ale w moim odbiorze zbyt neurotyczny, by być uwodzicielskim. I bardzo, bardzo ulotny.
Ostatni zapach, Jazz Club, miał trafić do męża, który rok-dwa lata temu szukał wody kojarzącej się z dobrym alkoholem, cygarami, skórzanymi fotelami i woskowaną podłogą – i przysięgam, że ten zapach ma w sobie wszystkie te składniki, popatrzcie:
.jpg)
Oczy mu błysnęły. Po chwili jednak zaczął niespokojnie wąchać nadgarstek.
– Zobaczymy, jak będzie pracować – powiedział.
Przypomniały mi się moje wrażenia z By the Fireplace i Lazy Sunday Afternoon. Trybiki w mojej głowie zaczęły się kręcić.
– Oni robią też świece zapachowe – powiedziałam powoli. – I zapachy do wnętrz.
Ponownie powąchał nadgarstek.
– I przy tym powinni zostać. Nie chcę pachnieć jak zapach do wnętrz.
I na tym, drogie Czytelniczki, skończymy dzisiejszy odcinek.
Zdjęcie tytułowe: Robin van der Ploeg, Unsplash.
Dotarłam dziś przypadkiem do drogerii w której był spory wybór tej serii i zrobiłam pobieżny przegląd. Pomimo spójności wizualnej, to jest on całkiem od Sasa do Lasa. Absolutna zgodna, że niektóre zapachy są babcine, a inne po prostu banalne, skojarzenie ze świecą zapachową też rozumiem. Ja mam w ogóle trudną relacja z zapachami o dominującej nucie cytrusowej, wiec te też odpadły. Ale już When the rain stops to owszem bardzo, nawet po kilku godzinach. Unisex, nawet mocniej w męską stronę, ale to mi w ogóle nie przeszkadza. Rozważam na wakacje, choć na upały jedyny zapach jaki toleruje to nieśmiertelna Green Tea od Elizabeth Arden (zapach tani i dobry bo dobry i tani).
OdpowiedzUsuńJa je wyeliminowałam bez wąchania, bo tak, jak Ty na cytrusy, reaguję na nutę wodną:-) ale z ciekawości powącham, jeśli gdzieś będą. Jeśli jesteś na etapie rozglądania się w perfumeriach, przypominam nieśmiało o Barenii Hermesa, moim ostatnim odkryciu:-)
Usuń