Węgiel, róże, filiżanki. Śląsk samochodem

Dziś zamieszczam rozpiskę naszego tegorocznego wyjazdu "w Polskę" (jeśli nie czytałyście poprzedniego wpisu, zacznijcie tutaj). Planowaliśmy dziesięć dni i powrót jedenastego, ale okazało się, że Amerykanie wiedzieli lepiej dziewiątego dnia wieczorem doszliśmy do wniosku, że dość już wrażeń i chcemy wracać (tzn. dziecko pewnie chętnie zostałoby w drodze, ale my już nie). Mentalnie odpoczęliśmy bardzo, jedliśmy dobrze, nawet trochę się opaliliśmy. Moje niepokoje (czy nam się spodoba, czy nie będzie problemów z częstym pakowaniem) okazały się bezpodstawne; wyjazd bardzo podobał się Młodej (i chyba jej posłużył), a mąż już przebąkuje o powtórce w przyszłym roku. Nie spodziewałam się może, że jazda samochodem trochę jednak wejdzie nam w plecy, ale masaż po powrocie załatwił sprawę. 

Jak zaplanowałam wyjazd? Decyzję o takiej formie wjazdu podjęliśmy spontanicznie, więc zamiast długiego planowania zdjęłam z półki odkładane numery National Geographic Traveller poświęcone Polsce, i zdecydowałam się na Polskę południowo-zachodnią, która oferowała najwięcej atrakcji dla nas wszystkich (każde z nas ma nieco inny profil oboje z mężem jesteśmy architektoniczno-społeczni, mąż z córką techniczno-przemysłowi, a ja kulturalno-przyrodnicza). Kilka bardzo ciekawych miejsc pojawiło się na liście już w trakcie wyjazdu; w tekście pojawiają się linki do map Google, żebyście mogły je zobaczyć i ewentualnie zaznaczyć interesujące Was miejsca. 

Dzień 1. Warszawa Częstochowa Zabrze 

Ruszyliśmy rano, żeby  zdążyć na zwiedzanie Muzeum Produkcji Zapałek w Częstochowie 0 11.00, a potem odsłonięcie obrazu Matki Boskiej o 13.30, i późniejsze zwiedzanie Jasnej Góry.

Fabryka Zapałek w Częstochowie uzyskała status zabytku (chyba w 2010 roku) ze względu na zabytkową, unikatową na skalę światową linię produkcyjną, co okazało się nieszczęściem w szczęściu musiała zawiesić działalność i od lat czeka na wpis na Listę Dziedzictwa UNESCO, żeby móc ubiegać się o fundusze unijne i odżyć. Na zwiedzanie umawiamy się telefonicznie, z byłym dyrektorem Zapałczarni, który specjalnie przyjeżdża, żeby otworzyć budynek; spodziewajcie się klimatów urbeksowych, ale akurat dla nas było to przyjemne zaskoczenie. Płatność tylko gotówką.

Zależało mi na tym, żeby Młoda zobaczyła Jasną Górę częściowo dlatego, żeby miała pojęcie, jak może wyglądać miejsce kultu. (Potem, jak się okazało, mieliśmy odwiedzić świątynie o uboższej historii, ale znacznie bardziej efektowne.) Strona klasztoru podaje konkretne rozkłady dnia i informacje o zwiedzaniu; żeby zarezerwować zwiedzanie z przewodnikiem (ze względu na charakter miejsca nie ma możliwości zwiedzania z audioprzewodnikiem), trzeba założyć konto na stronie.

Miałam ochotę zjeść w Claromontanie (należącej do klasztoru sieci sklepów i restauracji), żeby mieć pełne doświadczenie pątnicze, ale przeczytałam chłodne recenzje i zjedliśmy po sporej, niezłej zupie w bistro "A Nóż Widelec" nieopodal klasztoru. (Wtedy po raz pierwszy zderzyliśmy się z faktem, że w poniedziałki restauracje na Śląsku są zamknięte.) 

Znajoma z Częstochowy polecała nam jeszcze plażę w Parku Lisiniec, ale zamiast tego poszliśmy na lody i pojechaliśmy do Zabrza.

Dzień 2. Zabrze

Kiedy poprzedniego dnia wieczorem rozglądaliśmy się po Zabrzu, okazało się, że tuż koło naszej pierwszej atrakcji znajduje się Park Techniki Wojskowej, gdzie grupa zapaleńców doprowadza do stanu jezdnego pojazdy wojskowe Układu Warszawskiego. Mężowi zaśmiały się oczy, i postanowiliśmy od tego zacząć a nawet mnie przyjemnie było zobaczyć pojazdy, po których było widać, że żyją, a nie stoją i niszczeją; niektóre eksponaty były nieoczywiste, np. mobilna stacja radarowa, czy radiostacje. 

W Sztolni Luiza kupiłam bilety na atrakcję, która chyba najbardziej z całego wyjazdu podobała się Młodej Podziemne Królestwo Maszyn, czyli zwiedzanie zbudowanej dla uczniów szkoły górniczej kopalni ćwiczebnej i oglądanie maszyn górniczych w akcji (zresztą wszystkie dzieci szły za przewodnikiem jak za panią matką).

Zjedliśmy kanapki i puściliśmy Młodą na eksplorację parku zabaw 12C zaraz za budynkiem sztolni to duża przestrzeń do zabawy dla dzieci z wieloma technicznymi atrakcjami związanymi z górnictwem, telegrafem świetlnym, i budynkiem, gdzie odbywają się pokazy camera obscura. Na terenie placu zabaw mieści się Bajtel Gruba, czyli kopalnia dla dzieci (chyba dostępna odpłatnie, ale mogę się mylić).

Koło czwartej podjechaliśmy na Podziemny Spływ Sztolnią mogę przysiąc, że informacja "Fragment podziemnych wyrobisk przebywa się tu pieszo, a 1100 metrów to unikatowy, podziemny spływ łodziami" pojawiła się już po naszych odwiedzinach, bo sprawdzałam, czy czegoś nie przeoczyłam trochę mało było tego spływu w spływie (30-40 min, na ok. półtorej godziny podziemnego spaceru). Było ciekawie, ale trochę długo, i Młoda zdążyła zmęczyć się i zmarznąć, choć byliśmy sensownie ubrani.

Duży i dobry obiad (nasze pierwsze zetknięcie ze śląskimi megaporcjami) zjedliśmy w restauracji Twist

Dzień 3. Zabrze Katowice Wrocław.

Rano przed wyjazdem obejrzeliśmy jeszcze założony przed wojną ogród botaniczny w Zabrzu piękny, spokojny, bardziej parkowy niż akademicki, przyjazny rodzinom (kawiarenka, spory plac zabaw), ze staromodną, estetycznie zapuszczoną różanką. (Niestety, podczas naszego pobytu w Zabrzu pogoda nie sprzyjała temu, by wybrać się na zbudowane w 1933 roku Kąpielisko Leśne.)

Potem pojechaliśmy do Katowic, zwiedzić zabytkowe osiedla górnicze Nikiszowiec i Giszowiec. (Tu przydały się karty zadań ze strony Questing.pl Nikiszowiec, Giszowiec do wykonania pierwszego questu konieczne jest wejście do muzeum w Nikiszowcu, gdzie zwiedzamy byłą pralnię/ magiel, i odwzorowane mieszkanie górniczej rodziny.)

Nikiszowiec jakoś szczególnie mną nie wstrząsnął, ale Róże Nikiszowca są piękne, a kościół św. Anny duży i ładny, i naprawdę warto do niego wejść. Z zabudowy Giszowca zachowało się o wiele mniej, ale jako miasto-ogród ma swój urok. 

Uderzająca jest wizja właścicieli kopalni, którzy starali się zaspokoić potrzeby górników i ich żon zapewniając im prąd, wodę bieżącą, szkoły, pralnie i magle (żeby zapobiec zawilgoceniu budynków), piece do pieczenia, przestrzeń do zgromadzeń/ życia kulturalnego oraz tereny zielone... Był to jednak swego rodzaju pakt z diabłem, bo górnicy, nawet jeśli nie ginęli w wypadkach, rzadko dożywali późnego wieku (zabijała ich pylica).

Pyszny i niezbyt drogi obiad  w tym roladę i maczankę zjedliśmy w Giszowcu, w Dworku pod Lipami. Potem pojechaliśmy do Wrocławia, gdzie wieczorem przeszliśmy się po Starówce; pikantna pralinka "Red Baron" i "Desperado" z serem pleśniowym w Czekoladziarni nie były tak dobre, jak zapamiętaliśmy, ale jeśli chcielibyście spróbować czekoladek z niesztampowym nadzieniem, warto tam zajrzeć.

Ponieważ Wrocław zwiedziliśmy dość gruntownie przy poprzednich okazjach, na kolejne dwa dni bez wyrzutów sumienia zaplanowaliśmy spotkania towarzyskie i rodzinne; jeśli chodzi o zwiedzanie, pierwszego dnia pobytu wybraliśmy się na spływ pontonem (widziałam zimorodka, a ponton był bardzo wybaczający), a kolejnego na wystawy Dalego i Miro (dla wytrwałych).

Dzień 6. Świdnica Książ

Późnym rankiem (co niestety potem się na nas zemściło) pojechaliśmy do Świdnicy obejrzeć Kościół Pokoju. Jeśli jeszcze tam nie byłyście, emfatycznie to miejsce polecam! Kościół Pokoju w Świdnicy to triumf inwencji nad nietolerancją: po pokoju westfalskim zezwolono ewangelikom na budowę kościoła poza miastem, z nietrwałych materiałów, o bryle nie kojarzącej się ze świątynią, i w czasie nieprzekraczającym roku... Zbudowany w 1657 roku mieścił 7500 osób, a jego malowane drewniane wnętrze jest po prostu oszałamiające. Wraz z zabudowaniami parafialnymi stoi i zachwyca do dziś.

W Świdnicy planowaliśmy zjeść w Barze Gar niestety, w weekendy nieczynnym. Przeszliśmy się jednak po starówce (mąż zażyczył sobie obejrzeć świdnicką farę), i doszłam do wniosku, że coś zdecydowanie mnie do tej pory omijało (świdnicka starówka jest bardzo reprezentacyjna, fara ogromna, a w ramach lokalnego kolorytu stała pod nią grupa Wojowników Maryi).

Ze Świdnicy pojechaliśmy do Książa, gdzie w ramach wykupionego wcześniej biletu Explore Wałbrzych mieliśmy do obejrzenia zamek, tarasy oraz palmiarnię. Jeśli chodzi o zwiedzanie zamku, trasa była znacznie ciekawsza, niż kilkanaście lat temu: więcej sal i eksponatów, bardzo dobry przewodnik audio z elementami słuchowiska (Młoda słuchała jak zaklęta i sporo zapamiętała), ciekawa wystawa fotografii autorstwa szefa kuchni Hochbergów, Louisa Hardouina.

Pod koniec zwiedzania byliśmy już mocno głodni przeszliśmy tarasy, pojechaliśmy jeszcze do Palmiarni, której pewnie należało się więcej uwagi. Obiad w znanej wałbrzyskiej restauracji był do zapamiętania głównie ze względu na niemoralnie duże porcje i czas oczekiwania.

Z Wałbrzycha pojechaliśmy na nocleg do Szczawna-Zdroju, przedziwnie zapuszczonego kurortu, gdzie największe wrażenie zrobiła na mnie piękna, niedawno odnowiona dziewiętnastowieczna hala spacerowa (popatrzcie!) z ukrytą w rogu tablicą upamiętniającą pobyt w uzdrowisku Narcyzy Żmichowskiej.

Dzień 7. Wałbrzych

Szczęśliwie poprzedniego dnia zorientowałam się, że wizytę w Starej Kopalni (w ramach biletu Explore Wałbrzych) trzeba (jako jedyną) umawiać na konkretną godzinę. Wizyta tam unaoczniła nam, jak niebezpieczna jest praca w kopalni metanowej, i pokazała inny wymiar górnictwa, niż w Zabrzu ułożenie pokładów węgla w Wałbrzychu uniemożliwiało wydobycie w sposób mocno zmechanizowany, co unaoczniają przedwojenne zdjęcia   jak mówił nasz przewodnik, były górnik i ratownik, do lat 90. metody wydobycia praktycznie się nie zmieniły. Imponujące były za to ogromne maszyny znajdujące się na powierzchni, umożliwiające górnikom pracę "na dole".

Ostatnią atrakcją w Wałbrzychu było Muzeum Porcelany (tu wejścia są co 30 minut), które okazało się interesujące dla nas wszystkich; przeszliśmy je trasą rodzinną (o ile dobrze rozumiem, audioprzewodniki mają załadowane różne programy dla różnych odbiorców). Prócz pięknej kolekcji klasycznej porcelany jest tam też bardzo apetyczna ekspozycja porcelany z lat 50. i 60.; aż chce się poszukać okazji na OLX czy Allegro, choć rozsądek podpowiada, że skarby za bezcen już trafiły się innym.

Bardzo dobry obiad zjedliśmy w parku Sobieskiego, w Harcówce (ich porcja dziecięca wzbudziła we mnie grozę to chyba największa porcja nuggetsów i frytek, jaką widziałam w życiu).

Dzień 8. Krzeszów Rudawy Janowickie Jelenia Góra Zielona Góra

W przepięknym opactwie pocysterskim w Krzeszowie udało nam się wysłuchać koncertu organowego z bliska, a nawet wejść do środka instrumentu z 1730 roku złożoność barokowej myśli technicznej uczy pokory. (Dosłownie dzień wcześniej, z prospektu znalezionego w hotelu, dowiedziałam się o programie "Dotknij Englera", który był fantastyczną atrakcją zwiedzania i tak bardzo efektownego opactwa.)

Potem mało nie zaginęliśmy w górach, szukając Rudaw Janowickich – to miała być budżetowa wersja kolorowych jeziorek mużakowskich, które pominęliśmy ze względu na odległość. Niestety, po ostatnich upałach jeziorka zżółkły i straciły wyraziste kolory.

Po obiedzie (i praniu) w Jeleniej Górze próbowaliśmy zajrzeć do Cieplic, co podpowiedziała mi jedna z czytelniczek to najstarsze uzdrowisko w Polsce, od 1976 stanowiące część  Jeleniej Góry. Jednak Cieplice jakoś magicznie się przed nami obroniły najwyraźniej okrążyliśmy je, nie dostając się do reprezentacyjnej części uzdrowiskowej; byliśmy zmęczeni i rzuciliśmy rękawicę. Za to po drodze do Bolesławca minęliśmy Pławną Dolną, wieś odmienioną wyobraźnią artysty Dariusza Milińskiego, który urodził się w Cieplicach właśnie (popatrzcie tu).

Bolesławiec zaoferował nam chyba najprzyjemniejszy nocleg całej trasy, w cichym i wesolutko kropkowanym Ibis Styles.

Dzień 9. Bolesławiec Zielona Góra

Wizyta w Bolesławcu upewniła nas w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi porcelany. Najpierw odwiedziliśmy manufakturę po wcześniejszych zwiedzaniach w trakcie tego wyjazdu to wydawało nam się dość pobieżne, ale Młodej się podobało i zdecydowała się zostać na warsztatach malowania ceramiki.

Zwykle zwijam się wewnętrznie na myśl o bolesławieckiej estetyce, ale ich ceramika to nie tylko kwiaty i kropki; mąż zwrócił uwagę na liniię collection 60' Magdaleny Gazur (wzór 602A), a ja na odświeżony, graficzny serwis różany jej autorstwa i japonizujące wzory Mateusza Grobelnego. 

Potem odwiedziliśmy Muzeum Ceramiki, gdzie przeżyłam rozczarowanie, bo replika osiągnięcia techniki, jakim był dwumetrowy Wielki Garniec Mistrza Joppego z 1753 roku jest wykonana z tworzywa sztucznego. (Mąż pocieszył mnie pokazując bolesławiecki wiadukt kolejowy.)

Potem pojechaliśmy do Zielonej Góry, gdzie nastawiałam się na chillout przy lokalnym winie, ale po Śląsku to miasto trochę zawiodło nas organizacyjnie. Zaraz po obiedzie poszliśmy do informacji turystycznej, znajdującej się w środku ładnego Starego Miasta z secesyjnymi kamieniczkami, bo chciałam dowiedzieć się więcej o Miejskim Szlaku Winiarskim, który jednak "dopiero się robi" na tegoroczne Winobranie. Poszliśmy więc poszukać bachusików, na Winne Wzgórze i do Palmiarni (przyjazna), po drodze obserwując, że miasto ma problem nie tyle z alkoholem, co z dopalaczami. 

Pod wieczór zaczęłam namawiać męża na odwiedzenie ruin pałacu w Zatoniu (podświetlenie!), ale byliśmy tak zmęczeni, że spędziliśmy wieczór w ogródku hotelowej restauracji, patrząc na ludzi, podsumowując wyjazd, i czytając cokolwiek dwuznaczną tabliczkę na murze.

Dzień 10. Powrót

Młoda próbowała nas namówić na przedłużenie pobytu, ale zaproponowaliśmy jej kolejne polowanie na bachusiki (na co przystała) i powrót. Po drodze odwiedziliśmy posąg Chrystusa Króla w Świebodzinie, konstatując, że miejsca kultu nie da się zrobić ot tak. 

***

Podsumowując: zamknęliśmy się poniżej zakładanego budżetu, czyli kosztu dziesięciodniowego wyjazdu za granicę. Dziecko jest zachwycone, mąż mówi wszystkim, że miał wakacje życia, a ja znów zdjęłam z półki National Geographic.

Jeśli rozważacie wakacje w takiej formie, polecałabym zacząć od Śląska, ze względu na zróżnicowanie zabytków kultury i techniki - jeśli możecie polecić inne atrakcyjne kierunki lub miejsca, dajcie znać w komentarzach. Serdeczności! 

 

Zdjęcie tytułowe: Nikiszowiec. Michał S, Unsplash.

Komentarze

  1. Jako fanka objazdówek lub intensywnego wyjeżdżania kilometrów wokół wyznaczonego punktu stwierdzam, że jeszcze nie trafiłam na "nudny" kawałek Polski, ale nasz duet interesuje niemal wszystko. Zwiedzamy i wydeptujemy co się da, kulturalnych atrakcji nie omijając i muszę przyznać, że taka forma potrafi być wyczerpująca, gdy ciężko powiedzieć sobie dość :) Ja poza Dolnym Śląskiem, który eksploruję po kawałku od lat z racji adresu zamieszkania, uwielbiam Podlasie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja koleżanka akurat dziś rozpływała się nad Podlasiem i przełomem Bugu...

      Usuń
  2. Kiedyś czytałam książkę "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert opowiadającą o powstaniu Giszowca i Nikiszowca, bardzo mnie ujął przemyślany sposób zaprojektowania tych dzielnic. Cóż, niemiecka precyzja i porządek.
    Czasem trudno mi uwierzyć, że mieszkam i pracuję w Katowicach od ponad 20 lat a do Nikiszowca dotarłam dopiero 2 lata temu (wiadomo, nie zawsze był modny) i nieco się rozczarowałam szczupłością tego miejsca oraz niewielką bazą gastronomiczną. Ale fakt, że nie weszliśmy wtedy do kościoła czy muzeum snując się jedynie po uliczkach. Widać trzeba przyjechać do miasta jako turysta, żeby je dokładniej zbadać :)

    Taka formuła wakacji, jaką opisujesz bardzo mi się podoba i jest w stylu savoir vivre, choć myślę, że 10 dni to byłoby dla mnie za długo. Praktykujemy raczej takie wypady z intensywnym zwiedzaniem na 3-4 dni.

    Polecam Ci okolice Sandomierza, choć to jest bardziej podróż historyczna, bo samych zamków tam jest do zwiedzania chyba na 3 dni. Ale wokół Sandomierza tworzą się też lokalne winnice, mieliśmy okazję być na winnym pikniku w czerwcu i wbrew opiniom, które do tej pory słyszałam, lokalne wino było bardzo dobre.

    Moi rodzice też polecają Dolny Śląsk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widzisz, nie wiedziałam, że "Czarny ogród" jest o tym, choć tytuł miałam zarejestrowany, bo piękny.
      Co do długości wyjazdu, na 3-4 dni nie wyrwałabym ich z domu, tu trzeba było działać zdecydowanie:-) Każda rodzina jest inna. Nam też się bardzo podobało, choć nie byłam przekonana, że mąż i córka to kupią - jak się okazało, bardzo - męczy mnie tylko podejrzenie, że to było beginner's luck, i że nie uda nam się tego powtórzyć:-)

      Sandomierz znam, bo to moje okolice, ale jakby co - niezłe winnice są też w okolicach Krosna, np. Widokowa w Komborni, czy Zamkowa w Korczynie. Ich wina piję z przyjemnością:-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty