Pozdrowienia z podróży
Obudziłam się o szóstej rano, i zobaczyłam w tym, jak zawsze w weekend, szansę na Chwilę dla Siebie, wstałam więc, nastawiłam kawę, zapisałam w dużym kołonotatniku sprawozdanie z minionego tygodnia (nadal borykam się z bezsennością, ale chyba lepiej ją znoszę; mamie męża sąsiedzi zalali mieszkanie, moja mama narzeka na coraz wyższe ciśnienie; miałam niezły tydzień w pracy, ale staram się pamiętać, że nie jestem wyłącznie nauczycielką; staram się jeść mniej mięsa; ćwiczę jogę codziennie, słucham o jodze, czytam o jodze). A potem pomyślałam, że napiszę też dla Was.
W podcaście jogowym, którego teraz słucham (dziękuję za polecenie!) kilkakrotnie pojawiają się rozmowy z kobietami obecnymi w mediach społecznościowych, które przeżyły jakąś sporą przemianę wewnętrzną wpływającą na treści, które tworzą, i za każdym razem padało pytanie: "jak na to zareagowali Twoi odbiorcy?" Wczoraj i przedwczoraj, kiedy odpowiadałam na Wasze wiadomości na Instagramie, po raz kolejny dotarło do mnie, że moja przemiana polega na tym, że a) muszę zagłębić się w siebie i wcale nie chcę pisać, b) to, o czym pisałam do tej pory, nie spełnia moich potrzeb, i przeniosłam się za zupełnie inne łowiska. (Pierwszego grudnia wskoczy na blog wpis świąteczny "starego typu", który przygotowałam chyba w czerwcu. Patrzę na niego i czuję zero emocji.)
Ten proces zaczął się już dawno, trzy lata temu. Pamiętam, jak pisałam ten wpis, który był dla mnie w pewnym sensie graniczny, i jak wyraźnie pisałam o potrzebie zatrzymania bloga w kolejnym wpisie. Nie umiałam jednak przestać pisać - częściowo przez potrzebę porządkowania rzeczywistości, częściowo przez potrzebę kontaktu z Wami.
Jak wyglądają te nowe łowiska i skąd się pojawiły? Rok szkolny 2022/2023 był dla mnie trudny ze względu na silne emocjonalne zawirowania związane z tym, co działo się w moim miejscu pracy i efekty pierwszych zmian hormonalnych (kampania zdrowotna: jeśli jesteście po czterdziestce i odczuwacie zauważalny spadek energii, pędźcie do endokrynologa). To nałożyło się na przeróżne tąpnięcia czasu pandemii, i - przeskoczywszy kilka etapów tej historii - w rezultacie jestem teraz w miejscu, w którym staram się coś konkretnego zdziałać dla mojego układu nerwowego.
Hatha joga, czyli joga ciała, pojawiła się w moim życiu jeszcze w podstawówce, i regularnie wracała. Od dawna epizodycznie wracam też do medytacji, która w ciągu ostatnich paru lat pojawiała się w moim życiu nieregularnie, ale coraz częściej. W ostanie wakacje wyjechałam solo na parę dni do Nałęczowa, gdzie czytałam Naomi Klein i robiłam lekcje jogi z płatnej strony Adriene Mishler, gdzie trafiłam na trzy filmy o jodze dla systemu nerwowego. I wtedy kliknęło. Wiedziałam, że właśnie tego muszę się tego chwycić, żeby lepiej funkcjonować, ale zanim zabrałam się do rzeczy, minęły dwa miesiące.
W tygodniu po Wszystkich Świętych planowałam wyjazd, podobny do tego letniego, ale doszłam do domu, że odpoczynek nie może mi się kojarzyć wyłącznie z pobytami poza domem, zostałam więc w Warszawie. Na każdy dzień niewyjazdu zaplanowałam co najmniej godzinę wymuszonej bezczynności (masaż, grota solna), a nawet spróbowałam floatingu - trochę jak lepsza forma bezsenności, ale przepięknie rozluźniająca mięśnie. Co najważniejsze, zaczęłam słuchać podcastu Gosi Kobus, zaabonowałam jej stronę (choć już przyglądam się stronie PortalYogi), każdego wolnego dnia ćwiczyłam jogę dwukrotnie (teraz mój 'program' wygląda inaczej, ale ćwiczę codziennie i łączę ruch z medytacją czy ćwiczeniem technik oddechowych). Nadal się wybudzam, czasem o abstrakcyjnych porach, co nie pozostaje bez wpływu na moje samopoczucie - ale mam wrażenie, że znoszę to o wiele lepiej. Pracuję ze sobą i czekam, i to jest mój plan na ten rok.
***
Nadal jestem jednak przede wszystkim sobą, i - ponieważ już po Wszystkich Świętych - zaczęłam kupować prezenty gwiazdkowe, między innymi zaglądając do sklepu z piórami i atramentami w mojej dzielnicy, żeby kupić jakąś nieoczywistą taśmę washi dla Młodej. Oczywiście skończyło się na przeglądaniu wzornika z próbkami atramentów.
Ku mojemu zdziwieniu odkryłam, że przyciągają mnie kolory, których nigdy wcześniej nie rejestrowałam ani nie brałam pod uwagę, takie jak kolor brzoskwini, skóry (!) czy bladoliliowy. Może to oznaka zmian - jak powiedziała mi kiedyś moja ówczesna dyrektorka, kobiety zmieniają się całkowicie w wieku czterdziestu pięciu lat.
Nie piszę nie tylko dlatego, że wyszłam z tematyki, którą sygnalizuje temat bloga, ale też dlatego, że coraz rzadziej - może poza tymi atramentami - trafiam na rzeczy warte polecenia (też tak macie? Jeśli jest inaczej i macie jakieś fajne odkrycia, napiszcie w komentarzu!). Dochodzi do tego poczucie, że sama muszę pójść tą ścieżką, że może nie jest ona dla Was interesująca, i że pewnie wszystkie wiecie albo więcej, albo mniej ode mnie - nie mam już komfortu występowania w roli poszukiwacza, który dzieli się z Wami faktami, których prawie na pewno nie znacie. (Wszystkie na swój sposób eksperymentujemy z wellness, i mamy różne opinie i odczucia.)
Dajcie znać, co myślicie, i co ewentualnie Wam przynieść:)
Zdjęcie tytułowe: Olivia Bauso, Unsplash.
Myślę, że powiem nie tylko w swoim imieniu: jeśli czyta się nie dlatego, że "Ewa pisze o retro", tylko dlatego, że "Ewa pisze", to wtedy każdy wpis jest interesujący.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Cię tu widzę, i dzięki:-)
UsuńZgadzam się. Zaglądam tu bo lubię twój styl pisania i obserwacje. Tematyka to rzecz wtórna. Zresztą odwiedzanie ulubionego bloga po to, żeby następnie usiąść i przy kawie przeczytać spokojnie dłuższy wpis już jest samo w sobie trochę retro. Niezależnie od tego, czy czytamy o pończochach, jodze, czy nowych technologiach. Myślę też, że takie zmiany to najnaturalniejsza rzecz w swiecie. Ja zgłębiam tematy, ktore pięć lat temu nie funkcjonowały w mojej świadomości.
OdpowiedzUsuńWidzisz, nie patrzyłam na to w ten sposób. Teraz okrężną drogą dociera do mnie, że dostarczam Wam to, czego sama już w blogach nie znajduję.
Usuń