O herbacie, ajurwedzie i przewrotach dietetycznych

 


Zaczęło się od wyjazdu do Wenecji, gdzie  w pokoju hotelowym czekał na mnie bardzo przyjemny zestaw herbat. Wieczorami, po wczesnej i lekkiej kolacji, pijałam mieszankę kopru włoskiego, kminku i anyżu, i ze zdziwieniem odkryłam, że nie tylko pomaga mi się to zrelaksować po intensywnym dniu, ale też kompletnie nie mam dzięki temu chęci na zjedzenie czegoś więcej. Po powrocie pijałam więc herbaty wieczorami, ale po paru miesiącach przestałam, a raczej: nadal kupowałam herbaty, najczęściej aromatyzowane mieszanki w woreczkach – ostatniej zimy, dzięki romansowi z jogą, także ajurwedyjskie – które piłam przez jakiś czas, a potem o nich zapominałam.

Niedawno, na koniec roku, dostałam od jednej z maturzystek zestaw herbat sypkich, w tym pyszną, aromatyzowaną ananasem senchę i herbaty kwitnące. Pomyślałam, że czas kupić sobie czajniczek, taki w sam raz dla mnie, na dwie filiżanki, 400-500 ml. Przejrzysty, żebym mogła widzieć kwitnącą herbatę, i żeby mi przypominał delikatne szklane filiżanki, które kiedyś miałam i które bardzo mi się podobały. Stanęło na tym.

Potem obejrzałam na YouTube ten film:


x

... i pomyślałam, że byłoby absolutnie miło móc wygospodarować dłuższą chwilę dla siebie na spokojne wypicie dwóch filiżanek herbaty – tacę przecież już mam.  Jeszcze do tego nie doszłam, ale zdecydowanie jest to plan na wakacje.

(Mały wtręt - taca, czajniczek, herbata i pogryzajki do kawy mogą być miłym prezentem np. na Dzień Matki.)

Przesłuchałam też, na fali powrotu do herbaty, audiobook, którego autor twierdził, że większość ludzi pije kawę z przyzwyczajenia, i gdyby przerzucili się ma herbatę, nie zauważyliby żadnej różnicy. Przestałam więc pić kawę, z ciekawości, i zajęłam się niszczeniem zapasów herbat. Wszystko było pięknie, póki znów nie zaczęłam się budzić w nocy, a nie, jak dotąd, bardzo wcześnie rano. 

***

Tego lata, jak już pisałam, wybieram się do Florencji (minus mojego zawodu to wakacje w wysokim sezonie). Daje mi to motywację porównywalną z własnym weselem, żeby zrzucić kilka kilo – nie chcę z obecną wagą spędzić kolejnego lata, o zwiedzaniu rozpalonej słońcem Florencji nie wspomnę.

Wszystko wskazywało na to, że jestem na bardzo dobrej drodze, jeśli chodzi o dietę i ćwiczenia. Znalazłam sensowną dietę, ćwiczyłam i powoli chudłam, czując powracające do ciała mięśnie i przypływ optymizmu; planowałam już nawet po cichu wpis o Cudzie nad Wagą, kiedy znów zaczęłam, dzień za dniem, budzić się około trzeciej-czwartej w nocy. (Dla wyjaśnienia dodam, że dawka leku, który biorę, żeby mi się fazy snu ładnie sklejały, jest taka, że whooooa.)

I to jest ten moment, kiedy – wybaczcie, że pominę szczegóły, ale zwolniłyby tylko tempo akcji – na scenę wkroczył znajomy lekarz Ajurwedy, twierdzący, że ma wobec mnie dług wdzięczności i miło, acz stanowczo proszący o zastosowanie się do jego zaleceń przez najbliższy miesiąc.

(Jestem dziwnie pewna, że to potrwa dłużej,  niż miesiąc. Zawsze tak jest.)

Jego krótkoterminowe zalecenia dietetyczne mają na celu przywrócić moje ciało i układ nerwowy do stanu równowagi, ale mocno odmieniły moje zwyczaje. Mam jeść ciepłe śniadania, pić dużo ciepłych płynów (poza kawą, zwłaszcza rano  jak pisałam wyżej, już z tym eksperymentowałam, więc dramatu nie ma), a do tego wyciąć mięso, ryby, jajka, ser (poza białym, najlepiej twarogiem), wegańskie odpowiedniki mięsa (są zbyt przetworzone) i oczywiście alkohol. Jeśli dodać do tego fakt, że z innych względów powinnam ograniczyć potrawy mączne i póki żyję, unikać tofu, robi się trochę trudno. Westchnęłam i poprosiłam ChatGPT o pomysły na ciepłe śniadania spełniające moje warunki brzegowe.

Wszystkie kawałki tej układanki z osobna są mi w zasadzie dobrze znajome, jedyny problem to stosowanie ich jednocześnie. Mam w końcu Headspace, playlistę na YouTube ze stosownymi sesjami jogi, sensowną książkę z wegańskimi przepisami. Ograniczenia to tylko narzędzie; narzędzie, którego rolą jest też wyrwanie pacjenta z codziennej rutyny, udowodnienie, że można żyć inaczej. Poza tym - głęboko wierzę, że problemy należy rozwiązywać tam, gdzie leży ich przyczyna (i właśnie tego miejsca szukam), a nie tam, gdzie nam wygodnie.

I tylko trochę mnie niepokoi, że być może znowu gonię za czymś nieuchwytnym, i nic to nie pomoże, tak jak nie pomogła relaksacja, leki czy joga (czytam właśnie "Wszystko dobrze" Mony Awad, w której dobrostan jest użyty jako metafora... nie jestem jeszcze w stu procentach pewna, czego, ale chyba niebezpiecznego zapatrzenia w siebie). W razie czego zawsze mogę wrócić do herbaty, jedzenia mięsa (wegańskiego) i przestać gonić za dobrostanem - prawda?

Ale już chyba wszyscy wiemy, że jakość życia to mój Graal.


Zdjęcie tytułowe: Michael Saidov, Unsplash.

Komentarze

  1. Ja też bardzo nie chcę spędzać lata ważąc tyle, ile obecnie, ale chyba nie mam wyjścia, bo do lipca niewiele już z tym zrobię. Po wieloletnich przebojach z wahaniami wagi i trudnym na każdej płaszczyźnie ostatnim roku, kiedy mimo dbania o siebie znów poszłam wagowo w górę, rozważałam nawet farmakologię, ale mam zbyt duże obawy. Może to mój fatalizm, ale utrata wagi bez istotnych skutków ubocznych - to brzmi zbyt dobrze, żeby było prawdziwe. Póki co tradycyjnie - niski indeks glikemiczny i regularne treningi. Moze to coś da, kto wie. Jestem ciekawa twoich doświadczeń z ajurweda, bo jadłospis faktycznie mocno okrojony, ale może warto.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przedtem zaczęłam ładnie chudnąć stosując się do zaleceń The Fat Flush Plan Ann Louise Gittleman - dużo białka, mało węgli, zalecenia mające na celu rozbić tłuszcz. Ładnie działało.
      Ozempic dla mnie też brzmi totalnie dystopijnie, powiem szczerze, ale znam ludzi, którzy są na nim z powodów medycznych (cukrzyca, hormony, duża i uporczywa nadwaga).
      Do ajurwedy jeszcze wrócę na blogu na pewno - napiszę jak jest. Póki co, chudnę dalej, ale widzę, że książki, które mam, mają tendencję do zawyżania wielkości porcji (a ja jem naprawdę dużo) - może to kulturowe, może to kompensacja. Na razie uczę się jeść do syta, a nie automatycznie, co jest ciekawym doświadczeniem.

      Usuń
    2. (Na wypadek, gdyby któraś z Was chciała spróbować, po polsku nazywa się to "Plan Wypłukiwania Tłuszczu", i mam koleżankę, która w wieku 50+ jest jego chodzaca reklamą.)

      Usuń
    3. Muszę powiedzieć, że “Plan wypłukiwania tłuszczu” brzmi strasznie, coś jak reklama płynu do naczyń 😆 Ale sama książka mnie przekonuje i właśnie ja zamówiłam. Moja dieta jest oparta na podobnych założeniach, ale widzę że jest tez sporo informacji o suplementacji, a także dwutygodniowy program uderzeniowy, który bardzo mi się przyda.
      Ozempic to dla mnie też była dystopia, ale jak zwykle byłam delulu bo naliczyłam już pięć osób o których wiem, że schudły dzięki niemu (nie kryją się, a zresztą efekty są spektakularne i przekraczające to, co moim zdaniem można osiągnąć jakkolwiek dieta). Mnie przeraża jednak widmo skutków ubocznych.

      Usuń
  2. Kiedyś oglądałam wszystkie sezony Downton Abbey i po kazdym odcinku, kilku odcinkach miałam ochotę na herbatę, bo ja łatwo się daje skusić na różne rzeczy ;) Wtedy zaczęłam używać mojej herbacianej filiżanki z Rosenthala, którą dostałam od mamy i kupować herbaty liściaste, głownie earl greye. Oczywiście, z czasem przestałam być systematyczna w tym zwyczaju, ale nadal, kiedy myślę o spokojnej chwili po południu w wolny dzień, to zawsze przychodzi mi do głowy herbata w filiżance. Rzadko mam składniki, żeby zrobić taką piękną tacę, ale już samo zaparzenie herbaty i delektowanie się nią w spokoju jest umilaczem życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też wyciągnęłam z tyłu szafki swojego Rosenthala:-) A Twój komentarz sprawił, że pomyślałam, że słowem, które herbata przywodzi mi na myśl, jest _cywilizowanie_. Bo dziś najczęściej robimy sobie herbatę dlatego, że szukamy cywilizowanej chwili wytchnienia.

      Usuń
    2. TAK, zgadzam się z Tobą :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty